---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

środa, 23 stycznia 2013

Załamałam się.

Załamałam się.
Podobno są ciepłe wody w Australii. Blisko. Ze 300 km od Sydneya. I dużo wód do samej granicy z Quinslandem. Dzikich. Bezpłatnych. Około 40 stopni - czyli moje ulubione.
Nie wiedziałam.
Nie zdążę zobaczyć.
Nie dojadę i nie mam dość czasu.
I nie mam dość siły. I nie mam samochodu. A znam Australię - transport publiczny nie starczy.
I trzeba mieć namiot.

Nie dam rady.

Nie popływam. A ja tak kocham ciepłe wody!!! Nawet do Nowej Zelandii pojechałam! Żeby je zobaczyć i w nich popływać.

Załamałam się.

A jeszcze dobija mnie to, że mnie kumpel, co mnie miał odwieść - to mnie wystawił. Mimo, że obiecał. Mimo, że od początku wiadomo kiedy jadę, i mimo że sam powiedział, żeby kupić bilet na wekend, to mnie odwiezie, mimo że w wekend są droższe, ale mnie odwiezie. I nie odwiezie. Mimo że samo sobie ustala grafik pracy. Iw efekcie kibluję z 30 kg bagażu w górach.
Jakoś się potrzebuję publicznym transportem dotelepać chyba, nie bardzo mam pomysł jak sobie poradzić inaczej. Najlepsze, co mogę zrobić to podzielić bagaż na dwa plecaki po kilkanaście kilo każdy. I nieść na zmianę. Po kawałku. Czy ktoś wie jak można zrobić lepiej? Najgorzej mi będzie przenieść plecaki z pociągu w Sydney do autobusu, bo nie mam pomocy. Tu w górach gospodyni mnie wsadzi do autobusu, pojedzie ze mną na stację kolei i wsadzi mnie do pociągu. Nosić nie może, ale może postać przy plecaku, to już dużo. Potem jak dojadę pociągiem, to mam problem, bo jestem sama, żeby przejść do autobusu, a potem to już mnie kumpel może odebrać  z przystanku. Rozumiecie: najpierw autobus, potem pociąg, potem autobus i nocleg. Mogłabym jechać od razu na lotnisko: autobus ten sam, potem pociąg ten sam, a potem pociąg lotniskowy - tylko będę umęczona i jedna skucha z połączeniami kładzie mi dojazd, a jechać dużo godzin przed to mi żal, bo będę zmęczona bez potrzeby. Dlatego zanocuję u kumpla w pobliżu lotniska. Kumpel nie chce wjażdżać do centrum.
Czy mają tu bagażowych? Albo wózki?

Myślałam o nadaniu części bagażu pocztą, ale dotarcie do urzędu pocztowego i przekopanie się przez informację będzie mnie kosztowało podobnie dużo wysiłku albo i więcej co dojazd z pełnym bagażem.

Żeby jeszcze jedna osoba mogła ze mną pojechać, tak jak w Warszawie, gdzie kumpel mnie odbierze i podygamy z dwoma plecakami do autobusu. Warszawa ogarnięta. Sydeny - jeszcze nie.

Dziś mam ochotę marudzić. Trochę za dużo na raz tych atrakcji. Jestem zmęczona i miałam nadzieję poganiać ostatnie dni po klifach w Błękitnych, a nie odprawiać tańce wokół plecaka. Jak ci czasem pomogą, to aż się nogami nakryjesz....

Czasem podróż jest trudna. To też część przygody. Becpackersi mają zdrowy dystans do wielu niedogodności podróżniczych i ja też.

Generalnie oba kłopoty mnie nie zabiją - jest dość ciepło, mam mniej więcej co jeść, a od biedy można żyć bez ciepłych źródeł, a z bagażu wyrzucić parę kilo ciuchów do śmieci. Tylko, że lubię moje ciuchy.... Tak. I obiecanych owocków nie kupować, ani prezentów.... Można. Tylko ja tak nie chcę. Chcę mieć prezenty oraz moje ulubione bluzki i goreteksy.

To ja już dziś się położę spać i będę myśleć jutro. Może jakiś książę na białym koniu zdecyduje się mnie przewieść samochodem. Żeby jednak mój bagaż przejechał. Zwłaszcza, że od kilku dni boli mnie kręgosłup i jadę na prochach - podźwigałam się właśnie. Książę, przybywaj.

NA dziś kończą mi się pomysły, dobranoc (u mnie jest pierwsza w nocy, w Polsce 15, dlatego dobranoc.)
A żeby się Wam dobrze czytało to wrzucam papużki, śliczne, ale głos mają jak skrzypiące drzwi starej szafy i to głośniej - można się przestraszyć. I kwiatki - nachyłki. Moje ukochane nachyłki, popularne w Polsce kwiatki ogrodowe, które tutaj zwiały z ogródków i masowo rosną na poboczach dróg, jak u nas mlecze. Uwielbiam te kwiatki. Zaczynały kwitnąć jak przyjechałam, teraz też jeszcze kwitną, tylko już troszkę słabiej, bo wiążą nasiona. Ale one kwitną całe lato.

Proszę trzymać kciuki za dojazd do samolotu.

PS.
(O kurcze, weszłam jeszcze raz do brzuszka bloga, żeby błąd ortograficzny poprawić - a tu co widzę? Już trzy osoby czytają? W 3 minuty po powieszeniu?! O, w mordę. Ale mam szybkich czytelników. Miło mi. Trzymajcie kciuki. Dobranoc.)









3 komentarze:

  1. Lila! Pewnie Cię dopadł ten najbardziej depresyjny dzień w roku! Był tu dwa dni temu - miałam nieprzyjemność - i polazł pewnie internetem do Australii. :o)
    Jutro jest pełne niespodzianek.
    A, mam kogoś na Facebooku z Adelajdy, jakby to się mogło w jakiś sposób przydać, to daj znać.
    W Ciechanowie pada śnieg i świetnie się czyta o Twojej podróży.

    OdpowiedzUsuń
  2. Papużki są ekstra. Stefan K

    OdpowiedzUsuń
  3. No jednak bym wyslala paczuszke niech tam sobie plynie 3-4 miesiecy. Nic sie nie martw bo i tak wszyustko bedziesz wspominac latami a do tego to zrodla sa tez kolo Melbourne tez cieple tylko sie placi ale nie ma jak ocean za darmo i tyle wody ze przewraca a plywanie swietne Sylwia

    OdpowiedzUsuń