---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

środa, 30 stycznia 2013

Doleciałałam i umieram.

Doleciałam.
Z przygodami, bo nie złapałam trzeciego lotu, drugi się spóźnił. Opiszę, jak dojdę do siebie. Na razie niby nie mam problemu ze spaniem, śpię w nocy w miarę ok, mimo że mam pół doby różnicy, dokładnie zamianę dzień na noc.. I nie jest mi nawet jakoś zimno, mimo że tu zima a tam lato, ociepliło się w Polsce, a różnice temperatur w Australii są koszmarne, i jakoś mi nie robi kłopotu zima polska. Więc niby jest dobrze.
Ale i tak czuję się jakoś tak jakby mi kto młotkiem dał w głowę. Ogarnę się trochę, odpocznę i dam Wam więcej zdjęć z lotu, oraz opis jak się robi przesiadkę po włosku. Będziecie zaskoczeni.

Na razie kilka zdjęć na zachętę: Australia z lotu ptaka i Abu Dabi nocą.




niedziela, 27 stycznia 2013

ABU DABI

Pisze  z lotniska. Abu Dabi ma darmowy net. Podobno nawet darmowe wifi, ale wifi mi nie zawsze dziala na laptopie, to jak dorwałam kiosk z internetem, to od razu pisze. Jak uda mi sie znaleźć kontakt na europejska, australijska, lu uniwersalna wtyczke, oraz uda mi sie polacyc przez wifi - to odpale laptopa i wrzuce Wam zdjecia z lotu, a co. Jeszcze bede leciala, a juz bedziecie widzieli.

Kto wie, ile bede leciala. Na razie moj Mediolan, czyli Milan jest opozniony o pol godziny. To znaczy, że w Milanie mam na przesiadke wcale nie godzine i 20 minut, tylko mniej....  A to jest to znienawidzne przeze mnie, zle zorganizone, pozbawione informacji, wloskie lotnisko. 50 min na przesiadke... Zobaczymy. Zdąże, albo nie zdąże. Równie dobrze mogą odwołac czy opoznic loty w MIlanie z powodu sniegu. Nic nie poradze, zriobe co moge, i tyle. Moge sie szybko przesiasc, i moge poprosic zaloge o pomoc na przesiadce.

Dluga noc. Bedzie trwac dla mnie dwadziescia godzin. Wylecialam wieczorem, i lece ze sloncem,  a raczej z cieniem, z noca. Przesuwam sie w tym samym kierunku co noc, tylko noc jest troszke szybsza.

Wylecialam wieczorem, a wlasciwie po poludniu, przylatuje nastepnego dnia rano. Mimo, że lece dobrą  dobę. W ten sposob oddaja mi pol doby, co mi je ukradli na przylocie. Wtedy tez lecialam dobe, ale zabralo mi to poltora dnia.

Tu, w Abu Dabi jest pierwsza w nocy. Juz poniedzialek. W Polsce powinien byc bardzo pozny wieczor  niedzielny. W Australi juz jest dzien, poniedzialek.

Do zobaczenia. Trzymajcie kciuki za przesiadki i malo sniegu. I zeby dalo sie polaczyc przez wifi na laptopie. Ale przede wszystkim za loty, bo jeszcze mam dwa.

---
Podłączyłam się, ale z lotu nie zdążę zrzucić. To wrzucam kilka z gór, co już miałam zgrane i przygotowane.




sobota, 26 stycznia 2013

Nigdy nie widzialem sniegu.

Nigdy nie widzialem sniegu - powiedzial do mnie dzis sprzedawca, kiedy rozmawialismy o tym skad jestem i ze jutro wracam do zimowej Europy. Powiedzialam mu, ze ma snieg na Kosciuszko Mountain, nawet teraz, w lecie. I ze moze pojchac, bo tam sie latwo wchodzi. Uslyszalam w odpowiedzi, ze on chyba nie podrozuje tak duzo jak ja. Wow, poczulam sie swiatowo. Zupelnie inaczej niz zagubina Polka na obcej ziemi, z dukanym angielskim znanym jedynie ze szkoly, z bariera jezykowa i kulturowa. Poczulam sie jak prawdziwy, doswiadczony podroznik.
Koniec scenki rodzajowej.

Na ponizszym zdjeciu mozecie zobaczyc paraSOL. To, czego uzywamy w kraju, to przeciez paraDESZCZ. Tu naprawde robi to, co nazwa wskazuje, czyli chroni przed sloncem. Ludzie tu czasem uzywaja parasolek w ten sposob, chroniac sie przed ostrym swiatlem.

A teraz na specjalne zyczenie mamusi. 

Dygresja
Widalam kiedys na Mazurach lodke, ktora sie nazywala: Kaprys Tatusia.
Koniec dygrgesji.

Wracajac do mamusi: mialam pokazac ubrania i ulice w Australii. Sluze uprzejmie.



Australijki generalnie chodza w kieckach. Oraz, co akurat nie bardzo widac na tym zdjeciu - bardzo duzo Australijczykow jest bardzo otylych.

 Most na zdjeciu powyzej, to ten slawny, co sie na niego wchodzi. Ponizej Opera.

Ponizej stacja promu.

A teraz cos dla tatusia, bo tatus lubi lodki.  Zdjecia z promu.


 Takim promem jechalam. to analogiczny, plynacy w druga strone.

Dzien przed wylotem

Jutro lece.

Jestem w Sydney, niedaleko lotniska, u kumpla. Juz mi troche lepiej. Poradzenie z sobie z wyjazdem z Gor Blekitnych bylo duzo bardziej problematyczne niz myslalam. W koncu zdecydowalam zostawic wiekszosc ubran, zeby moc uniesc plecak. Mam tylko zestaw do ubrania na zime, pizamke, kompik, fotoaparaty i wszystkie zasilacze i okablowanie. Troche jedzenia, troche wody. Troche pamiatek. Zostawialam nawet gorskie buty oraz jedne z moich ukochanych obcasow, zlote pantofelki - ktorych ani razu nie mialam okazji tu wlozyc. Trudno. Mam drugie, podobne, beda musialy mi wystarczyc w Polsce.


Teraz, wczoraj, udalo mi sie kupic mango i passion fruity - i wezme do Polski, mam nadzieje ze mi tego nie wytrzepia z bagazu. Nie wpowinni protestowac, chyba ze o czyms nie wiem. Teraz mi juz nie przeszkadza ciezki plecak jak mam w perspektywie tylko dojazd na lotnisko, tu jest ok, juz jechalam ta trasa (na Nowa ZElandie) i wiem czego sie spodziewac i nie jest zle. Krotkie odcinki i bez schodow. To Blekitne byly koszmarem dla czlowieka z bagazem, jak ma z tamtad jechac gdziekolwiek sam, publicznym transportem. Nie ma tego zlego, dzieki temu moge spokojnie zmiescic te owoce. Gorzej, ze dzis nedza z zakupami, bo jest swieto, Dzien Niepodleglosci, Australia Day. Parady, koncerty, pikniki, i nie bedzie sklepow... I jeszcze maja dlugi wekend, bo zamiast soboty, ktora jest pracujaca, oddaja im poniedzialek, wiec sa trzy dni wolne (nie rozumiem tej logiki, nie pytajcie mnie, ale w sobote maja pozamykane i dlatego maja poniedzialek wolny. Tak mi tlumaczyli.)

Nie wiem czy uda mi sie kupic samrowidlo z drozdzy, vegemite, i nie wiem czy uda mi sie dorwac jakiegos opala. Sie okaze.

Temperatura jest okolo 30, a jest rano, bedzie gorzej. I jest wilgotno, wiec atmosfera gesta, prawie jak w Cairnsie, trudno oddychac, trudno chodzic, najmilej sie polozyc. Nic to, pojde nad ocean, powinno byc lepiej. W Cairnsie bylo. I w sumie dobrze zrobilam z tym Cairnsem - zaczelam mocnym akcentem, goracym, to teraz juz mi sydnejskie upaly nie straszne. Tu az tak wilgotno nie jest, tam bylo jeszcze gorzej.

A pisalam ze mokra podkoszulka nie chlodzi? Mokra podkoszula w takim klimacie grzeje. Bo nie bardzo schnie, bo jest wilgotno, wiec nie ma chlodzenia z parowania, natomiast w wilgotnym dobrze przewodzi temperature. Dobrze przewodzi goraca. He, he. Dlatego teraz w upaly wycieram sie recznikiem bardzo starannie, do sucha.

Wczoraj, jak jechalam pociegiem, pogadalam sobie z Australijczykiem Norwegiem, w Australii od 30 lat. Skypowal z bratem przedwczoraj. Popatrz - mowi, i przystawia kamerke do okna - jest tak goraco, 43 stopnie, ze nawet ptakom trudno oddychac. A brat na to - popatrz - i przystawia kamerke do okna - sniegu tyle, ze ju dawno tak nie bylo i bardzo zimno.

A co rozni Australie od mojej Polski i innych krajow Eruropy - tu sa duze roznice temperatur. Jednego dnia upal, 40 stopni, nastepnego dnia zimno i ponizej 20. Bardzo zmienne. Norweg mi zwrocil uwage, ale potwierdzam. Kaprysna ta pogoda i duze skoki.

Wieczorem zalapalam sie jeszcze na promy. Poplynelam w strone Paramty, czyli w glab ladu - ale rzeczka jak rzeczka. Wieksza radoche mialam z promu idacego w strone oceanu, bo bardziej buja. Zdjecia z promow beda, jak przejrze i pozrzucam. Mam zlota zasade: jak mam do wybory obrabiac zdjecia z Australii by wrzucic na bloga, czy isc zrobic jeszcze nastepne - to ide robic. Przejrzec moge pozniej,  zaraz po powrocie do Polski. Jakby mi siedl zapal w wieszaniu, to prosze sie upominac. Jesli tylko czytacie, a nic nie pisecie, to nie wiem czy chcecie wiecej. Jesli napiszecie "powies prosze promy" to bede wiedziala. A z tymi co Skypuje i co mi mowia ustnie "a zdjecia beda?" "a wrzucilas cos nowego?" "a ladne te gory, daj jeszcze" - to sie z nimi zobacze, wiec milczacych czytelnikow zachecam do odezwania sie.

I przy okazji - bardzo dziekuje za wsparcie pod odcinkiem "zalamalam sie", sprzed dwu dni (i za Skupowe wsparcie tez, dziekuje). To byl moj trzeci powazny kryzys w Australii. Na szczescie wszystkie kryzysy tutaj maja raczej charakter upierliwosci, a nie zagrozenia zycia, bowem zawsze mialam co jesc i gdzie spac i jest mi cieplo - wiec nie umre. A reszta - to czesc przygody. Czesc przygody. Bosz... ale jestem zmeczona ta przygoda. Czesc przygody? Owszem naogladalam sie jak nigdy w zyciu. Nalatalam samolotami, napaslam oczy. Ale mam ochote usiasc we wlanym pokoju, na wlasnym lozku. I zeby nikt ode mnie nic nie chcial. nie pouczal mnie, nie wysmiewal ze czegos nie wiem czy nie umiem wlaczyc (oczywiscie ze nie umiem! jestestem zza granicy! to naprawde takie dziwne i smieszne?). A nawet jak trafilam do domu gdzie z pokazywano mi z zyczliwoscia i sluzono rada w podroza, a nie drwina - bo na domy gdzie sie naprawde odpoczywa tez udalo mi sie trafic - to zebym wreszcie nie czula sie  zagubiona wchodzac do kuchni. Tyle tych kuchni tu widzialam, ze nawet w kuchniach polskich po takiej ilosci to musialabym sie przez chwile zastanowic, w ktorej szufladzie w danej kuchni sa noze do chleba. (Uwaga - w Australii noze zwykle sa nie w szufladzie, a na scianie) I z zebym choc przez tydzien nie musiala sie dostosowywac z radoscia do innych sposobow zycia niz moj. To naprawde czesc przygody - ale po pewnym czesie to tez po prostu duze zmeczenie.. Teraz to ja juz chce do domu, zeby wreszcze gdzies byc u siebie.
Ale nie bojcie sie, po miesiacu pewnie odpoczne na tyle by zaczac snuc plany na nastepny wyjazd.... A teraz marze o swoim lozku i zeby nakryc sie swoim kocykiem, wpatrujac z polprzyknietych powiek w futrzaty klebek mojego kota. Chce do domu. Jak to sie dobrze zbieglo z terminem wylotu.

czwartek, 24 stycznia 2013

Góry Błękitne. Znowu zimno. A do tego: Wąż. Jedzenie.


 Wróciłam w Błękitne. Kurza noga, znowu zimno!!! Przed chwilą były upały, w Sydney latałam w krótkich gaciach i zdychałam z gorąca, bo dobrze ponad 30, jak nie aż 40. Ale większość fali upałów przesiedziałam najpierw pod Kościuszką (śnieg na górze, 12 stopni w dolinie, a dookoła pożary, 38 stopni i zamknięte parki narodowe, oprócz tego właśnie co ma góry), po czym wylądowałam w Nowej Zelandii, gdzie jest sporo chłodniej, i był upał: 30 stopni. Znaczy dla miejscowych to było niespodziewane gorąco i 10 stopni więcej niż dotąd. Dla mnie odwrotnie, 10 stopni mniej niż zwykle - siedziałam se długich spodniach, a miły chłodny wietrzyk owiewał mi buzię. Nowozelandczycy ociekali potem. Tak, że upałów zaznałam tylko przejeżdżając przez Sydney pomiędzy wjazdami. Dwa dni w saunie....
I przyjechałam w Błękitne, ciesząc się że tu upału nie będzie, tylko miło i łagodnie ciepło. Dygu, dygu, gydu z zimna. Akurat przyszły deszcze. W Sydney było ciepło i wilgotno, tu siedzę w polarze. Gospodyni w polarze i pod kocem opowiada:
G - Ty wiesz jakie tu były upały? Zdechnąć można. 40 stopni! A tu rozgrzany dach, nie ma klimatyzacji, nie ma się gdzie schować, nie ma jak przed tym uciec. - A gada starannie opatulając się kocem z ciepłą herbatką w garści.
L - Wiesz, co? Co przyjadę, to opowiadacie mi o upałach. A tymczasem, popatrz na siebie - siedzisz okutana a koce, i ja też, a jak przyjechałam wiosną, to też siedziałaś tak ubrana, a ja w trzech polarach się przytulałam do grzejnika. I też opowiadaliście mi o strasznych upałach. Czy Wy mnie, aby, z tymi upałami w trąbę nie robicie?

Oczywiście robiłam sobie żarty. Po prostu ominęła mnie fala upałów, bo byłam w podróży. A szlaki dookoła mają kartki z zakazem wstępu do lasu (Dosłownie: Narodowy Park zamknięty do odwołania). Dobrze, że pada to jeszcze pochodzę po klifach, nie zdechnę z upału. Ino w mgłę i deszcz to widoki marne.

Wczoraj natknęłam się na takiego wężyka na ścieżce. Nazywa się podobno miedzianogłowy (cooperhead) i jest jadowity i niebezpieczny, ale podobno pożyteczny, bo podobno zjada inne węże. Ma podniesioną głowę bo jest zły, i chce gryźć. Rozdrażniłam go niechcący, bo usiłowałam wypłoszyć ze ścieżki. Nie zszedł, wróciłyśmy się i poszłyśmy inną dróżką.


A teraz mała scenka rodzajowa.

Byłam w gościach u australijskiej Kirgizki. Poznanej znacznie wcześniej nad jeziorkiem. Poczęstowała mnie obiadem i herbatą.
L - Bardzo dobra herbata - Pochwaliłam.
K- Tak, gorąca. Dobrze wypić gorącego po obiedzie.
L -Nie, nie. Znaczy, to prawda, że dobrze wypić coś gorącego po obiedzie, ale mi chodzi o to, że ona ma bardzo dobry smak.
K - A, tak, bo to nie jest australijska, tylko (i tu padła nawa jakiegoś azjatyckiego kraju), kupowana u Turka.
L - A, to dlatego taka dobra. No, tak...
K- No, tak... Australijska ma taki.... taki... odmienny smak...
L - "Odmienny"? - uśmiechnęłam się - ależ... Jesteś niezwykle uprzejma.

Saga to rarytas przy tym, co tu się pija. Przy czym jest to gorący kraj, więc dużo pija się wody czy soków. Na mnie patrzyli dziwnie jak chciałam herbaty w upały.

Z rzeczy paskudnych to jeszcze paskudny jest najpopularniejszy i najtańszy chleb tostowy (cena od 1 do 3 dolarów za paczkę). Są lepsze chleby, ale porządnego, ciężkiego, twardego, prawdziwe chleba to pojadłam na Nowej Zelandii. Też był to jakiś wynalazek z mąki ryżowej i bezglutenowy, czy jakiś taki. Nie wczytywałam się, by wyglądał jak staropolski, konsystencję i twardość miał jak staropolski, i smakował bardzo podobnie. W Australii najlepsze co jadałam było podbarwiane, trochę nadmuchane, albo biała mąka plus otręby. To, co udaje się kupić najlepsze jest gorsze od przeciętnego co mogę dostać w przęciętnym warszawskim sklepie nocnym, kiedy już jest przebrane pieczywo.
I nie da rady dostać kaszy. Jest ryż, makaron, albo ziemniaki. I koniec.
Natomiast jest dużo różnych warzyw, dużo owoców, dużo mięs, znakomity nabiał: śmietanę mają pyszną, normalną, gęstą, lekko żółtą i bez poprawiaczy, taką prawdziwą tłustą i dobrą. Dobre orzechy, dobre słodycze. I jak napisane że w środku są orzechy to naprawdę są, a nie jakieś dmuchane ryże. Stosunkowo mało jest chłamu (tu Nowa Zelandia ma gorzej). Natomiast pewną wadą przy podróży są duże opakowania (Na Nowej Zelandii też).  I przy zmianie miejsca pobytu jest kłopot z wożeniem żarcia i dużego plecaka. Trzeba włożyć trochę logistyki, a czasem pogodzić się z brakiem obiadu.
Aha, dla miłośników chińskich zupek: są. I to nawet dość tanie, ale nie pytajcie o szczegóły, je tego nie tylko nie jem, ale nawet nie wącham. Mówię o torebkowych szybkich, a nie o porządnym jedzeniu w knajpie - w knajpie chińska zupka jest pycha i jest to relatywnie tanie jedzenie knajpowe.






środa, 23 stycznia 2013

Załamałam się.

Załamałam się.
Podobno są ciepłe wody w Australii. Blisko. Ze 300 km od Sydneya. I dużo wód do samej granicy z Quinslandem. Dzikich. Bezpłatnych. Około 40 stopni - czyli moje ulubione.
Nie wiedziałam.
Nie zdążę zobaczyć.
Nie dojadę i nie mam dość czasu.
I nie mam dość siły. I nie mam samochodu. A znam Australię - transport publiczny nie starczy.
I trzeba mieć namiot.

Nie dam rady.

Nie popływam. A ja tak kocham ciepłe wody!!! Nawet do Nowej Zelandii pojechałam! Żeby je zobaczyć i w nich popływać.

Załamałam się.

A jeszcze dobija mnie to, że mnie kumpel, co mnie miał odwieść - to mnie wystawił. Mimo, że obiecał. Mimo, że od początku wiadomo kiedy jadę, i mimo że sam powiedział, żeby kupić bilet na wekend, to mnie odwiezie, mimo że w wekend są droższe, ale mnie odwiezie. I nie odwiezie. Mimo że samo sobie ustala grafik pracy. Iw efekcie kibluję z 30 kg bagażu w górach.
Jakoś się potrzebuję publicznym transportem dotelepać chyba, nie bardzo mam pomysł jak sobie poradzić inaczej. Najlepsze, co mogę zrobić to podzielić bagaż na dwa plecaki po kilkanaście kilo każdy. I nieść na zmianę. Po kawałku. Czy ktoś wie jak można zrobić lepiej? Najgorzej mi będzie przenieść plecaki z pociągu w Sydney do autobusu, bo nie mam pomocy. Tu w górach gospodyni mnie wsadzi do autobusu, pojedzie ze mną na stację kolei i wsadzi mnie do pociągu. Nosić nie może, ale może postać przy plecaku, to już dużo. Potem jak dojadę pociągiem, to mam problem, bo jestem sama, żeby przejść do autobusu, a potem to już mnie kumpel może odebrać  z przystanku. Rozumiecie: najpierw autobus, potem pociąg, potem autobus i nocleg. Mogłabym jechać od razu na lotnisko: autobus ten sam, potem pociąg ten sam, a potem pociąg lotniskowy - tylko będę umęczona i jedna skucha z połączeniami kładzie mi dojazd, a jechać dużo godzin przed to mi żal, bo będę zmęczona bez potrzeby. Dlatego zanocuję u kumpla w pobliżu lotniska. Kumpel nie chce wjażdżać do centrum.
Czy mają tu bagażowych? Albo wózki?

Myślałam o nadaniu części bagażu pocztą, ale dotarcie do urzędu pocztowego i przekopanie się przez informację będzie mnie kosztowało podobnie dużo wysiłku albo i więcej co dojazd z pełnym bagażem.

Żeby jeszcze jedna osoba mogła ze mną pojechać, tak jak w Warszawie, gdzie kumpel mnie odbierze i podygamy z dwoma plecakami do autobusu. Warszawa ogarnięta. Sydeny - jeszcze nie.

Dziś mam ochotę marudzić. Trochę za dużo na raz tych atrakcji. Jestem zmęczona i miałam nadzieję poganiać ostatnie dni po klifach w Błękitnych, a nie odprawiać tańce wokół plecaka. Jak ci czasem pomogą, to aż się nogami nakryjesz....

Czasem podróż jest trudna. To też część przygody. Becpackersi mają zdrowy dystans do wielu niedogodności podróżniczych i ja też.

Generalnie oba kłopoty mnie nie zabiją - jest dość ciepło, mam mniej więcej co jeść, a od biedy można żyć bez ciepłych źródeł, a z bagażu wyrzucić parę kilo ciuchów do śmieci. Tylko, że lubię moje ciuchy.... Tak. I obiecanych owocków nie kupować, ani prezentów.... Można. Tylko ja tak nie chcę. Chcę mieć prezenty oraz moje ulubione bluzki i goreteksy.

To ja już dziś się położę spać i będę myśleć jutro. Może jakiś książę na białym koniu zdecyduje się mnie przewieść samochodem. Żeby jednak mój bagaż przejechał. Zwłaszcza, że od kilku dni boli mnie kręgosłup i jadę na prochach - podźwigałam się właśnie. Książę, przybywaj.

NA dziś kończą mi się pomysły, dobranoc (u mnie jest pierwsza w nocy, w Polsce 15, dlatego dobranoc.)
A żeby się Wam dobrze czytało to wrzucam papużki, śliczne, ale głos mają jak skrzypiące drzwi starej szafy i to głośniej - można się przestraszyć. I kwiatki - nachyłki. Moje ukochane nachyłki, popularne w Polsce kwiatki ogrodowe, które tutaj zwiały z ogródków i masowo rosną na poboczach dróg, jak u nas mlecze. Uwielbiam te kwiatki. Zaczynały kwitnąć jak przyjechałam, teraz też jeszcze kwitną, tylko już troszkę słabiej, bo wiążą nasiona. Ale one kwitną całe lato.

Proszę trzymać kciuki za dojazd do samolotu.

PS.
(O kurcze, weszłam jeszcze raz do brzuszka bloga, żeby błąd ortograficzny poprawić - a tu co widzę? Już trzy osoby czytają? W 3 minuty po powieszeniu?! O, w mordę. Ale mam szybkich czytelników. Miło mi. Trzymajcie kciuki. Dobranoc.)









Klify i plaże w Sydney

Przeleciałam się 15 km po klifach w Sydney, jak już wróciłam z Nowej Zelandii. Akurat było deszczowo i nie było upału, więc jak dla mnie nieźle.

Dróżka średnio atrakcyjna, najfajniej jest zatrzymać się na cyplu i porozglądać samodzielnie, bo są najładniejsze. Poza cyplami dróżka idzie skrajem domów, i taka jest większość drogi, mało ciekawa, dlatego lepiej sobie upatrzyć spory cypel i go popenetrować. Skały mają fajną rzeźbę, często tworzą jakieś wzory, tu taka dobra skała jest, jakiś rodzaj piaskowca chyba, i wymywa go w dziurki. Jak na zdjęciu poniżej. Ale zwróćcie uwagę na górę klifu, jakie to ma nawisy podcięte....

Jak się chodzi po klifach, to nie należy podchodzić do krawędzi, bo się może oberwać. Po prostu. Z ludźmi. To się zdaża. Słabo zaludniony kraj i często można wleźć na coś niepewnego. Niemniej odrobina rozsądku pozawala sobaczyć mnóstwo piękna i pozostać bezpiecznym. 
To może te klify od dołu oglądać? A nu, nu. Od dołu na cyplach nie ma plaży tylko są skały i fale. Duże fale. Silne fale. Jak fala plaśnie, to może człowieka połamać o skałę albo i zabić. I nie ma żartów. Ludzie łowią ryby i stoją na skałach - i niestety, zdarza się że ktoś nie doceni niebezpieczeństwa i go zmiecie.  I znów - zdrowy rozsądek i dystans od morza, tak by iść po suchym - i piękne rzeczy można zobaczyć. Trzeba po prostu myśleć i być ostrożnym.

  Klify są śliczne i duże. Popatrzcie, na dwu poniższych zdjęciach są ludzie na górze klifu.


A teraz coś dla osób lubiących łodzie.
Na tym transportowcu to ładunek ma wysokość kilkupiętrowych budynków. To było wyższe od klifów!!!




Coś dla lubiących kwiatki:


I na specjalne życzenie czytelnika: ubrania i budynki (zrób zdjęcia ulicy i ludzi, żeby zobaczyć jak są ubrani, jak tam wygląda). Generalnie w Australii jest duży luz jeśli chodzi o ubranie i na wiele można sobie pozwolić. Ludzie łażą w klapkach czy na boso, nieformalnie, czasem z dziurą gdzieś, czasem podobno przychodzą do sklepu w szlafroku - ja nie nie natknęłam, ale znajoma tak.


wtorek, 22 stycznia 2013

Golum wskaze ci droge.


Wklejam wpis z lotniska



Siedzę na lotnisku w Rotorua. Odprawiłam się do Australii, siedzę już tylko pod bramką. JEDNĄ. Więcej nie mają.
- a na ile minut wcześniej otwieracie bramkę?
- 10.
Szok.

Przyleciał mój samolot. Lecę z przesiadką w Oakland, więc na razie to tylko taki wewnątrznowozelandzki. Poznaję samolot że mój bo podjechał tam wózek z bagażami i moim plecakiem, widzę go przez okno. Jezioro też widzę. Śliczne to lotnisko. A samolocik też śliczny – piciuś malutki – 8 okienek. Ciekawe ile miejsc w środku – chyba po jednym pod oknem i tyle? Nigdy nie leciałam czymś tam małym! Super.
Lubię to lotnisko. Jedna kawiarnia, jedna bramkna, widoki, miła obsługa, nigdzie się nie gania, nie spieszy, a jak przylecieliśmy to maoryska w ludowej kiecce grała na gitarce i śpiewała piosenkę dla turystów. A fajne te piosenki mają, takie melodyjne.

A wiecie jaki mieli bajerancki instruktaż do zapinania kamizelek i wyjść bezpieczeństwa? Zwykle ludzie gadają, ziewają, panie stewardesy robią jakąś gimnastykę z kamizelkami w rym bełkotu z głośnika, nikt na nie nie patrzy.
Zrobili filmik. Z postaciami z Władcy pierścieni!!! I częściowo z aktorami z filmu!!!!! Jezu! Ale odjazdowo – wlepiałam gały i śmiała mi się micha. Na chwilę popatrzyłam na stewardesy – nic nie robiły. Tylko stały i patrzyły na ludzi. Spojrzałam na ludzi – wszyscy wlepiali gały w ekran. Jak mi się uda, to choć kawałek nagram. Cudny filmik!!! To się nazywa cieszyć życiem!

Lubię Nową Zelandę.
Tylko zimno to trochę w nocy, jak na lato, ale i tak lubię Nową Zelandię. Wszystko blisko i śliczna. Jak powiedział jeden becpackers – Nowa Zelandia cała jest piękna. Nie wiem, bo  calej nie widziałam, ale te 100 km co widziałam – potwierdzam. Cała śliczna.

PS.
Samolocik mial w srodku po jednym siedzeniu pod kazdym oknem. A rzucalo nami! Byl silny wiatr - i normalnie rolerkaster niech sie schowa. Wywalalo z siedzen. Balam sie o aparat ze go o okienko utluke.
W duzym rzucalo mniej. Tylko  nie wiedziec czemu przed Sydneyem zrobilismy ostry zygzak, moze omijalismy burze? A nad Sydneyem zrobilismy poltora kolka nad miastem. Troche sie zaniepokoilam, bo wiem ze przed awaryjnym lodowaniem trzeba pozbyc sie paliwa - mozna spalic robiac kolka nad lotniskiem. Ale nie zdazylam porzadnie sie zdenerwowac, bo robilam zdjecia i nie mialam czasu. A potem to juz lodowalismy - bez zadnych klopotow. I przy okazji - filmik instruktazowy w sporym fragmencie - mam.


Na zdjeciach

trawka 


kosz na smieci


Nazwy ulic. Cos pieknego - jak dla mnie. Czyta sie po polsku. Mieszkalam w hostelu na tym rogu. TAMAMUTU. No slicznosci przeciez


Symbol Nowej Zelandii - lisc paproci. Maja ten motym wszedzie, na monetach, paszportach, recznikach, czapkach - ten jest wymapwany na stole pingpongowym.

Ciele jeziorko. Niestety ogrodzone i nie do kapieli. To jest widok ktory zobaczylam pierwszego dnia, niedlugo po przylocie (i po informacji w centrum turystycznym, ze tu nie ma cieplych wod!!! Para unosi sie nad jeziorem w tak duzej ilosci bo woda jest solidnie ciepla)

poniedziałek, 21 stycznia 2013

termal park

Ciepla woda kojarzyla mi sie z wanna, odpoczynkiem, kapiela w piance i drinkiem z palemka. Albo chociaz duzym kubkiem aromatycznej heraty, ksiazka i godzina spokoju.

Szukam cieplej wody do plywania, by w niej odpoczywac. Plywac nie marznac. A naturalnej, bo lubie duzo wody i dlugie dystanse, plywanie od brzegudo brzegu basenu przez godzine mnie nudzi. Ten sam dystans w jeziorze mnie nie nudzi, tylko mi zwykle zimno.

Nigdy nie kojarzylam cieplych zrodel z niebezpieczenstwem.

A teraz opowiem Wam historie o wiezniach.

Wezniowie mieli jedzenie i mieszkanie, ale mieli ciepla wode. Wymyslili wiec ze sobie wypiora ubrania w cieplej wodzie w naturalnym gejzerze, bo to milo jak jest ciepla woda.
Mydlo, proszek do prania, albo soda zmniejszaja napiecie powierzchniowe, i jak sie toto wrzuci do gejzera, to to zmienia warunki w gejzerze i latwiej takiej wodzie wyleciec pod cisnieniem - gejzer lepiej strzela. Jeziorko, w ktorym wiezniowe prali, okazalo sie czyms w rodzaju gejzera. Jak strzelilo, to wywalilo nie tylko wode, ale i skaly na ktorych stali. Z wiezniow nie bylo co zbierac. A krater po gejzerze jest po dzis dzien, bo to bylo stosunkowo niedawno.

Druga sprawa - osady soli. To, co widzicie na pierwszym zdjeciu za moimi plecami to plyta solna, i nie wolno na nia wchodzic, jest ogrodzona - bo moze sie zalamac i sie wleci do jeziora. To niebieskawe po prawej. Z mglami. Duze jezioro i duzo mgiel - bo ma ponad 70 stopni Celsjusza. Raczej sie nie przezyje takiej kapieli.

I ta wiedza znacznie ostudzila moj zapal zwiedznia terenow geotermanych na dziko, na wlasna reke. Bo terenow z ciepla woda jest tu kupe, poogradzali najfajniesze, ale co i raz mozna zobaczyc jak z kolejnych kszakow unosi sie slup pary. Sporo jest malych gejzerkow, bulgotkow i oczek.

Naturalna kuchnia maoryska przewiduje gotowanie geotermalne - w woreczku na sznurku wrzuconym do gejzera. Byle bez mydla....

Czesc wod smierdzi zgnilym jajem - generalnie Rotorua smierdzi zgnilym jajem, nawet kratki rynsztokowe paruja i smierdza. Nie wszystkie, ale niektore tak i generalnie capi. Taupo nie smierdzi, nie kazda woda tu smierdzi. Czasem smierdzi troche inaczej niz zgnile jajo, ale chemia. Czasem jest tylko ciepla i czysta. A czasem - jak uswiadomil mnie kierowca autobu turystycznego - czasem ciepla, ale nie goraca woda zawiera amebe, ktora, jesli sie poplywa z zanurzona glowa, lubi wjesc do nosa i dalej do mozgu i zrobic zapalenie mozgu. To jest prawdopodobne z medycznego punktu widzenia. Wiec o ile w Nowej Zelandi nie ma zwierzat, ktore cie zabija - nie ma, to w Australii jest niebezpiecznie, bo tu wszystko gryzie i truje - o tyle zabic moga cie wody termalne. Jesli sie jest malo ostroznym.

Mnie osobiscie najbardziej martwi niespodziewane zapadniecie gruntu. Nabralam szacunku. Trzeba patrzec po czym sie lazi, a jakby sie komus zachcialo myc gdzies na dziko, to pod zadnym pozorem w jeziorku. W misce i wode z mydlinami wylac w duzej odleglosci od jeziorka, bo bedzie bum.
W rejonie geotermalnym nawet palic papiorosy zabronili - bo tu duzo wyziewow i sadow co sa latwo palne. To zolte na drugim zdjeciu to siarka.

Zrobilam w Nowej Zelandii ponad 3 tysiace zdjec. Wrzucam po kilka nawazniejszych. Nie mam sily tego obrabiac na biezaco, ale niedlugo bede w domu - to bede z kotem na kolanach (dla rogrzewki) grzebac i selekcjonowac. W Nowej Zelandi to wolalam zamiast siedziec przy kompie - to tylko zrzucic zdjecia zeby miec miejsce na karcie w fotoaparacie i poleciec zrobic kolejne. I kolejne i kolejne. Ale po pare zdjec macie, taz zebymiec ogolne pojecie.





niedziela, 20 stycznia 2013

Goraco dzisiaj, nie?

- Goraco dzisiaj, nie? - powiedzial kierowca turysycznego autobusu, wachlujac sie reka i ociekajac potem, dodatkowo uchylil drzwi w czasie jazdy, zeby przewietrzyc.

Coz.... On sie pocil a ja siedzialam w dlugich spodniach i z polarem narzuconym na plecki. Bylo jakies 25 stopni. Moze ze 28. Tylko ze ja dwa dni wczesniej przyjachalam z Sydeny, gdzie bylo 38.... Mi bylo - no, nie zimno, ale tak wlasnie przyjemnie akurat. A dziewczyna co przyjechala z przyrownikowej czesci Australii to chodzila w swetrach i bylo jej zimno. He he. A Nowozelandczycy skarzyli sie na upal i ociekali potem.















sobota, 19 stycznia 2013

Jak zrobić turystę w trąbę.



Pytanie do radia Erewań
- kochane radio, czy to prawda że gejzer książęcy w Nowej Zelandii wystrzela raz dziennie, codziennie, dokładnie o 10.15?
(Gejzer książęcy to wielka lokalna atrakcja, pojechałam na wycieczkę do niego, słono za to płacąc).

- Oczywiście. A dokładniej to o 10.15 zaczyna się prelekcja pana z obsługi, który przychodzi na nią z małym, WORECZKIEM w ręku, wypełnionym nie wiadomo czym. Około 10.20 pan wsypuje zawartość woreczka do gejzera, a kilkadziesiąt sekund później gejzer zaczyna się pienić, strzelać, latać coraz wyżej, aż wreszcie słup wody z gejzera osiąga naprawdę imponującą wysokość. Tak, że wybuch gejzera jest gwarantowany. Jakby jakaś duża wycieczka miała się spóźnić, to zawsze pan z obsługi może prelekcję troszeczkę przeciągnąć, ale wybuch będzie na pewno.

Tak, nie zmyślam, widziałam na własne oczy – publicznie i otwarcie nasypał z woreczka.

Taka wielka lokalna atrakcja, bo codziennie wystrzela! Ręce mi opadły.


Żenujące.


Dobrze że wycieczka była połączona ze zwiedzaniem Wai-O-Tapu, czyli parku ze zjawiskami termalnymi: gejzery wodne i błotne, jeziorka z wrzącą i z ciepłą wodą, porośnięte kolorowymi glonami, i ciepła rzeczka. Tu już bawiłam się świetnie. Ale gejzer… Bosz…. No, litości…

Zdjecia:

jezioro cieple, z glonami o slicznej pomaranczowej barwie


goracy strumy (patrz: para woda)

 Jezioro Rotorua (ta sama nazwa co miasteczo i co port lotniczy, miedzynarodowy mimo ze malutki)

Rzeka w Taupo, niedaleko od Rotorua.. To biale to nie wapien. Te skaly to pumeks. Wulkaniczny. Powaznie.

Cieple jeziorko w parku termalnym w Rotorua. Widac mgle nad woda.