---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

piątek, 30 listopada 2012

Fishing - byłam na rybach



Scenka rodzajowa:

Hostel. Stoję obok menadżera. Obok stoi inny gość hostelowy i skarży się:
- Tu są karaluchy. Jeden wczoraj spadł na mnie w nocy i mnie obudził. Możemy coś z tym zrobić?
- Cóż… - odpowiedział menadżer wzruszając ramionami z miną mówiącą „nic z tego” – przecież tu jest Quinsland.

Autentyk.
Tu karaluchy są i masz się z nimi zaprzyjaźnić.

Jestem szczęściarą – w żadnym z moich trzech hoteli nie trafiłam. I teraz nie będę zmieniać pokoju. Ja je wiedziałam, są duże, takie tropikalne, większe niż nasze i ohydne, ale w swoim pokoju nie widziałam. Uff..

Koniec scenki rodzajowej.

--------

Fishing

Czyli

Byłam na rybach

Facet z łodzi na dzień dobry uprzedził, żeby nie wystawiać nóg za burtę i nie bełtać wody, bo krokodyli jest dużo i one lubią jeść. Zwłaszcza kobiety o białej skórze są najsmakowitsze podobno (większość ludzi na łodzi to były babki i to wcale nie ja byłam najbardziej biała, ja zdążyłam już złapać słońca przez te dwa tygodnie.) Nie wiem czy krokodyle lubią białe, może po prostu szefu wyprawy takie lubi i tak mówi o krokodylach.
Tak czy siak, jeden do nas przypłynął. Gościu powiedział że to dlatego że on coś robi z tą łodzią (nie zrozumiałam dokładnie co robi) tak że nie płoszy krokodyli. I dlatego one przypływają do niego. I że inni ludzie robią to coś (nie zrozumiałam co) i krokodyle się boją i nie podpływają tylko nurkują i się chowają. Sens był taki że on jest dobry człowiek co szanuje przyrodę. I dobrze, bo pierwszy raz widziałam krokodyla. Ten był mały, taki ze 2,5 metra, i gościu zapowiedział, że  w pobliżu powinna być mamusia, znacznie większa. Faktycznie z 10 minut później mignęła nam przez chwilę mamusia.

Ryby – złapałam trzy, ale na tyle małe, że gościu powiedział żeby wypuścić bo nie trzymają wymiaru. Niemniej – to ja pierwsza ze wszystkich złapałam rybę J.


Na zdjęciach krab – jedliśmy je, ugotowane, te same co na zdjęciach jedliśmy. Smak zbliżony do paluszków krabowych, kupowanych w Polsce i to dość tanio. Delikatna włóknistość mięsa, znana z paluszków, była też w oryginalnym krabie. Trochę jak dynia makaronowa, ale to nie jest twarde, to jest nadal miękkie, to tylko taka uroda mięsa. Niezłe, ale zdecydowanie wolę ryby.

Jedliśmy też ryby, w wersji surowej, czyli saszini (nie wiem jak to się pisze, ale czyta się saszini) – czyli takie sushi, ale bez ryżu, sama ryba maczana w sosie. Ja to bardzo lubię. Z przyjemnością jadłam. Zwłaszcza że ryba bardzo świeża.

Trochę byłam rozczarowana, że nie mam żadnej ryby na wynos. Ale skoro nie złapałam dużej to się nie upominałam. Niemniej – wydaje mi się że złapaliśmy więcej niż zjedliśmy i że gościu gdzieś w międzyczasie parę ryb sobie schował.
Gościu w ogóle miał niezłe gadane, miło się słuchało, i ładnie o nas dbał. Niemniej mam troszkę wrażenia że jest mocny w gębie i że jednak można nam było dać nieco więcej za te pieniądze, ale to dotarło do mnie dopiero po powrocie, jak się na spokojnie zastanowiłam.
Może popłynę drugi raz na ryby bo mi się podobało, ale na pewno będę chciała spróbować innej łodzi wtedy.

A haczyki i metody mają tak prymitywne że aż boli. Polskie ryby by się nie złapały. Już rozumiem czemu jakiś gościu na internecie na forum wędkarskim tak pluł na tutejsze wyposażenie – byłam w sklepie i faktycznie tam jest tylko to, co było na łodzi. Hak gigant, ciężarek po zbóju, żyłka i nic więcej. Ani spławika, ani koszyczka z zanętą, ani nic. Dobrze, ja tam mogę i takim czymś łowić, zwłaszcza że działało. Ciągnie mnie do ryb.








czwartek, 29 listopada 2012

Rafa - odcinek drugi



Drugie moje wielkie „aha” czyli wielkie odkrycie i zaskoczenie było kiedy wywalili nas do wody na rafie na snoorkowanie (pływanie z maską, bez nurkowania)

Ja jestem dobrym pływaniem. Pływam we wszystkim i na wszystkim (nie próbowałam jeszcze dużych statków i morza). Jeziora przepływam wpław wzdłuż i w poprzek, głównym problemem jest zimno, a nie zmęczenie. Ewentualnie jak woda jest ciepła to głód. Pewnie mogłabym sobie wziąć kanapkę w foliówce i zjeść na wodzie, zwykle zimno wygania mnie wcześniej. Niemniej – przepłynięcie kilometra nie stanowi żadnego problemu. Taki ze mnie wielki hojrak.

Do czasu.

Wywalili nas do wody w maskach, ubrankach (bo mogą być meduzy) i płetwach. Poprosiłam o zimowe ubranko, bo ja zmarzluch jestem. Dostałam zimowe. Cieplej w tym, faktycznie dobra decyzja. Plumnełam w wodę. Rafa piękna. Ryb mało, dużo mniej niż w Egipcie, ale korale takie, że mózg staje. Na wszelki wypadek ustawiłam się by płynąć w stronę łodzi. Po paru minutach zorientowałam się. że ja sobie macham nogami w jedną stronę, ale płynę w drugą. Oddalam się od łodzi. Jest prąd. No, dobra. To ja sobie pomacham tymi płetwami szybciej, tak z całej pary i podpłynę do łodzi, ale głowę dam pod wodę i  pooglądam rafę w międzyczasie. Zanurzyłam głowę, cykałam zdjęcia – nóżki w tym czasie mocno pracowały.

Wystawiłam głowę. Cholera. Łódź coraz dalej i ludzie snoorkujący też. Blać. Blać. Jeszcze nie było groźnie, bo mnie widzieli oraz się nie topiłam – wystarczy się położyć na wodzie przecież, jestem wystarczająco tłusta i unoszę się jak po prostu leżę. Ale kurcze, jakoś tak mi mało bezpiecznie –  bo sama sobie nie umiem poradzić, nie dopłynę do łodzi. Nie mam dość siły by popłynąć pod prąd. Przypomniało mi się że z prądem się nie walczy tylko płynie w poprzek. Popłynęłam w poprzek – cóż…. może to nie był prąd, tylko jakiś dryf, albo był wyjątkowo szeroki prąd – bo w bok się przesunęłam bez problemu, ale nadal byłam tak samo daleko od łodzi, a nawet nieco dalej, zniosło mnie jeszcze trochę. Cholera jasna. I wtedy mnie dopadło. Byłam przerażona. Nic nie mogłam zrobić by wrócić. Oczywiście WIEDZIAŁAM że mnie obserwują, i że zgarną z wody, ale ja sama byłam kompletnie bezsilna. Pierwszy raz w życiu znalazłam się w wodzie, i nie mogłam sobie z nią poradzić. A umiem przepływać rzeki z silnym prądem (płynie się przy brzegu, przepływa w poprzek ze stratą wysokości i odrabia przy drugim brzegu gdzie prąd mniejszy). Prąd dla mnie nie nowość. Ale pierwszy raz nie mogłam zrobić nic, nic, nic, dosłownie nic by sobie pomóc. Byłam bezradna. Wściekła. I powoli zaczynałam się naprawdę solidnie bać. Łódź była już daleko. Wystawiłam łapę w górę – to znak że potrzebuję asysty. Machanie oznacza, że potrzebuję pomocy natychmiast. Wystawiona łapa, ale bez machania – tak jak moja – że tylko potrzebuję pomocy kogoś, ale nie trzeba mnie z wody wyjmować natychmiast.  Ja nie tonęłam, ja się tylko głupio wpakowałam, a panika nie narosła mi tak, bym przestała zachowywać się racjonalnie.

(Tak dla porządku, ostatni znak: dwie łapy w górze zamknięte w „o”, albo ręka na głowę tak że tworzy „o” – to znaczy „ok.”, w porządku, potwierdzenie.)

Trzeba oddać honor ludziom na łodzi, że zareagowali na moją wystawioną rękę bardzo szybko. Za dziesięć sekund miałam człowieka przy sobie. Niemniej te 5 sekund zanim zaczął płynąć, a ja miałam łapę w górze, były jednymi z najdłuższych w moim życiu.

Gość podholował mnie na kółku, a ja podziękowałam, wyjaśniłam, że jestem dobrym pływakiem, ale ten prąd jest dla mnie za silny, gościu powiedział że dziś jest wyjątkowo silny i żebym pływała trzymając się kółka, razem z nim, jak parę innych osób.
Czy ja dziecko jestem żeby była holowana? Postanowiłam spróbować sama jeszcze raz, tylko od początku płynąć bardzo szybko w stronę łodzi i bardzo na to uważać. Powiedziałam to gościowi. Gościu powiedział „ok.”.

No i co?
No i trzeba było zostać w kółku jak dziecko. Nie wiem jak ten gościu był wstanie pociągnąć kilku ludzi pod prąd, ale podciągał, i pokazywał im a to żółwia, a to coś tam.

Ja nie wiele widziałam. Zniosło mnie. Błyskiem mnie znowu zniosło. Walczyłam z falami – jakieś dziwne się zrobiły – normalnie jestem wstanie przewidzieć fale, wiem jaka będzie następna, i jak mnie bujną. Tu były dziwne, nieprzewidywalne, nie wiem – może odbite od rafy, bo w porcie też mam tak, że nie jestem w stanie przewidzieć fali, nawet takiej drobnej i robi mi się niedobrze. Tu też zaczęło mi być nie dobrze. A także znowu znosiło mnie na ocean. Szybko mnie znosiło. Byłam zmęczona, przestraszona, było mi niedobrze, rzucało mną jak chciało i byłam całkowicie bezradna. Łódź znów była daleko. Jeszcze dalej niż za pierwszym razem. Miałam dość.

Wystawiłam łapę. Miałam całkowicie dość. Dość rafy, dość kostiumu z pianki co mnie trochę dusił w szyję, dość płetw przydużych, chociaż dali mi najmniejsze butki jakie mieli, ale ja mam drobną stópkę i mi chodziła w tym bucie. Może dlatego nie mogłam nimi porządnie pomachać. Bo inni powoli, ale jakoś dawali radę podpłynąć. Ja machałam nogami tak samo, tak jak trzeba – i nic. Miałam dość oceanu. To było zetknięcie z żywiołem. Dzikim, bezwzględnym, ogromnym, gdzie taka kruszynka jak ja, w masce i płetwach, po prostu zginie. Jeśli ocean mnie uniesie swoim prądem, to nawet wiele godzin płynięcia nic mi nie pomoże. Kiedyś się dziwiłam że ludzi toną – przecież mogą płynąć, nawet i wiele godzin, co innego mają do roboty? I tak siedzą w wodzie. Już nie mam złudzeń. Mogłam sobie machać nóżkami, i płynąć, taaak…Mogłam… Nic to nie zmieniało. Znosiło mnie szybko i już.

I znów – wspaniali ludzie na łodzi, byłam pod wrażeniem – mała ratunkowa łódeczka wystartowała po mnie po może 5 sekundach. Gościówka ze mną nie dyskutowała, powiedziałam tylko – płynę cały czas do łodzi, od początku, staram się, i i tak nie mogę podpłynąć, znosi mnie. Ok., powiedziała, w porządku, wskakuj. Potem zebrała resztę snoorkujących, bo też już byli daleko. Widać instruktor jednak aż tak efektywnie nie podciągał. I tylko instruktor i jeszcze jeden gość popłynęli do łodzi sami. Reszta w łodzi ze mną.

Był czas jeszcze do lunchu by zejść do wody drugi raz. Ja nie chciałam. Przebrałam się suche, posiedziałam, byłam zniechęcona, przestraszona i ciągle mi było niedobrze. Posiedziałam sobie na słoneczku i odpoczęłam.
Przy lunchu mi się poprawiło. Przede wszystkim zdjęli łódź z cumy, bo płynęliśmy w drugie miejsce na rafie – więc przestało mi być niedobrze, bo byłam wstanie przewidzieć fale.( Jak łódź jest zacumowana, to buja bardziej, bo cuma podcina naturalne bujanie, i przestaje być przewidywalne) A dobre jedzenie w lunchu poprawiło mi humor. I chociaż nadal się bałam i planowałam zostać w kółku tym razem – to zdecydowałam zejść do wody. Jednak. Chociaż się bałam. Ale bądźmy szczerzy – zabuliłam za tą wycieczkę jak za zboże, kosztowało mnie to POŁOWĘ wszystkich pieniędzy przeznaczonych na wycieczki w Cairns – więc miałam niezłą motywację do zejścia.

Gościu zapiął mi płetwy, sprawdził maskę i pokazał by plumnać. Wdech. Wydech. Plumnęłam.

Chm… chm… Prąd? Gdzie prąd? Gdzie jest ten cholerny prąd? W którą mnie znosi? Zaraz…. NIE MA! NIE MA! NIE MA! Hura! Hura! Hura! Mogę pływać jak chcę. Jest lekki dryf, ale spokojnie płynę w przeciwną. Hura!

I wszystkie porządne zdjęcia są z tego pływania po lunchu.

Dobrze, że to zejście było jako drugie, bo kto wie czy nie zostałabym z trwałym urazem do wody. Nigdy w życiu nie bałam się w wodzie! To był pierwszy. Ale jaki….. To nie kwestia że utonę od razu, to nie to, mogę się unosić. To kwestia, że nigdzie nie dopłynę. Bezradność.
Może dobrze że mam takie doświadczenie z tym strachem. Bo ja co prawda wiem że woda to nie żarty i nigdy nie robię zachowań ryzykownych (teraz też rozsądnie i wcześnie prosiłam o pomoc). Ale wiedzieć że trzeba mieć respekt to jedno, a poczuć ten respekt - to drugie.

A i tak chcę na żagle na ocean. Tylko będę bardzo uważnie zabezpieczać się od wypadnięcia, bo naprawdę można zginąć. Poczułam to, dotknęłam tego.

Zginąć można na wiele sposób, ot,  na ulicy jak samochód przejedzie, wiec nie ma co panikować, bo kogo ma trafić, to go trafi. Trzeba być po prostu rozsądnym i żyć dalej.

Ale cieszę się że tego dotknęłam, po czułam. Mam wrażenie, że dopiero teraz tak naprawdę znam wodę.

W następnym odcinku – fishing – czyli: byłam na rybach. (są zdjęcia, już obrobiłam)





Rafa - odcinek pierwszy



Ocean
Pamiętacie to zdanie o chodzeniu po górach? Ludzie dzielą się na dwie kategorie: tych, którym nie trzeba tłumaczyć oraz tych którzy nigdy tego nie zrozumieją. Z morzem jest tak samo.


Cała moja rodzina pływa. Wszyscy powyżej 20 roku życia mają kwity na łodzie (a jeśli młodsza część rodziny też zdążyła zrobić, a mi to umknęło, to ja przepraszam). Różnica jest tylko taka, że jedni mają kwity na prowadzenie łodzi na śródlądziu, a inni na morzu.

Ja też mam papiery, takie najprostsze, niemniej jestem wyrodek, bo zamiast głównie pływać i trochę chodzić po górach -  to ja głównie chodzę po górach.

Do czasu.

Wypłynęłam na ocean. Na tej łódce do nurkowania. Wyszłam na dziobowy pokład. I mnie wzięło.

Ja nigdy wcześniej nie byłam na oceanie. Bosz…. Coś cudnego. Wiatr, przestrzeń, poczucie swobody, jak narkotyk. Ja takie coś czułam tylko wtedy, kiedy w górach wylazłam na jakiś widokowy szczyt. Dlatego w górach staram się skupiać na partiach szczytowych, i kiedy tylko można wjeżdżać, to wjeżdżam, uniekam podejścia, żeby jak najwięcej czasu spędzić na górze z tym uczuciem przestrzeni, wolności i narkotyku.

Na śródlądziu, gdzie pływałam, to nie miałam takiego odczucia. Kwity niby robiłam w porcie morskim, ale pływaliśmy po porcie, nigdy nie wyszliśmy na morze (w omegach się na morze nie wychodzi). Wody na śródlądziu to w ogóle nie to samo.

Jakiś czas temu jeden z młodych członków rodziny spytał mnie czy nie chcę popłynąć w rejs z nim, a ja zajęta szykowaniem się do Australii, powiedziałam, że nie. No, to teraz to ja będę odpowiadać: Tak! Tak! Tak! Chcę! I im większa woda tym lepiej.

Ja chcę na morze! Ja chcę na morze… Ja chcę na morze…

W sumie dobry moment w moim życiu, bo niedawno zrobiłam Koronę Gór Polski (czyli obleciałam 28 najwyższych szczytów wszystkich polskich gór) i jak skończyłam to tak mi trochę było łyso, i nie miałam pomysłu, czym by się tu teraz zająć. Niby można jeździć od przypadku do przypadku, zwłaszcza że poznałam trochę nowych a pięknych gór, ale lubię mieć jakiś głębszy cel i pasję w wyjazdach. Dobry moment na morze.

Na morze… Na ocean….Ja chcę na morze

Chm…. Jaką trzeba mieć specjalizację by pracować jako lekarz okrętowy?

A co do zdjęć – to, jak to dałam ciała – nie wzięłam kabelka z Sydney. Mam tylko taki kabelek co jest do drugiego aparatu. Przejdę się po hostleu i na pewno się jakiś znajdzie, to zrzucę zdjęcia. To popularny kabelek, na pewno ludzie będą mieli. Proszę za bardzo nie liczyć na piękności, bo to lepiej widać osobiście niż na zdjęciu, woda zjada kolory i zdjęcia wychodzą szare. Ale coś tam będzie, prosżę czekać cierpliwie. Za to zaraz będą zdjęcia z ryb. Bo następnego dnia byłam na rybach.

niedziela, 25 listopada 2012

Wielka rafa australijska

Byłam dziś na rafie. Warto było.

Ryb co prawda jest mniej niż w Egipcie (a ryby są śliczne, i to ważne czy są)
Ale korale to tu są takie obłędne jakich w Egipcie nie ma. Sama rafa jest piękniejsza.

No i co tu wybrać? Nie umiem powiedzieć która podobała mi się bardziej, są porównywalne.

Trzeba też pamiętać, że na rafę australijską się płynie statkiem i to ponad godzinę i trzeba za to zapłacić - a w Egipcie wystarczy plumnąć do wody z hotelowego mola. Za dzisiejszą wycieczkę beknęłam około 200 dolców czyli jakieś 600 zł. Za trzy takie wycieczki można mieć Egipt na tydzień, z przelotem (z Polski), spaniem i jedzeniem. Tia... Australia jest droga...

Zdjęcia będą jutro.
I dokładniejsza opowieść.
Jutro też płynę łowić tu ryby :-) Jak złowię to podobno mogę zjeść albo zabrać. Mam nadzieję że złowię.

piątek, 23 listopada 2012

TU WSZYSTKO STOI NA GŁOWIE - ORION



Tu wszystko stoi na głowie


Znacie taki gwiazdozbiór co go można zobaczyć na zimowym niebie, a nazywa się Orion? Wielki wojownik. Ma nogi, ręce, pas i miecz. Głowę – jak to wojownik – ma malutką, reszta gwiazd jest lepiej widoczna – najwyraźniej facet jest dobrze umięśniony.

Tutaj Orion też jest widoczny. Tak, słusznie się domyślacie – ale mnie zatkało jak zobaczyłam. Gdzie ten gościu ma miecz?! Dopiero jak chwilę pomyślałam – to było oczywiste – tu nawet gwiazdy są do góry nogami.

Proszę bardzo, zdjęcie z horyzontem – żebyście mi nie mówili, że przekręciłam komputerowo. Specjalnie jest kawałek plaży ze światłami dla promów. A poniżej zaznaczyłam gwiazdy dla osób gorzej czytających niebo.





Spotkałam też grupę polaków w Kurandzie (górska miejscowość z kolejką widokową, garścią sklepów i zasłaniającym wszystko nieprzyjemnym lasem deszczowym).

Szli z przewodnikiem polskim.
Pogadałam chwilę
Przewodnik popytał o zaćmienie, o tłumy, opowiedziałam o cenach biletów lotniczych teraz. Po czym powiedział do grupy – widzicie państwo, to dlatego były te wszystkie dopłaty co mieliście, bo zaćmienie było. Słyszycie – było mnóstwo ludzi.

I tu opadła mi kopara.
No, ja to bym takiego idiotę to chyba za… powiedzmy…. uszy - powiesiła.
Ci biedni ludzie przyjechali 16, dwa dni po zaćmieniu, płacąc dopłaty za zaćmienie którego nie widzieli!?!?! Skąd ten gościu się urawał?! Nie WIEDZIAŁ? To czym on się na co dzień zajmuje?!?! Nie turystką?!?! No idiota!

Zmilczałam. Nie mój biznes. Jakoś nie lubię wycieczek (niezbyt dobrze) zorganizowanych…

Spotkałam też grupą 4 rowerzystów którzy chcą objechać Australię dookoła. Już są tu miesiąc. Z Polski ludzie. Minęliśmy się w Kurandzie na wyciecze, odszukałam ich na stronie (mają oficjalnę stronę i sponsowrów), ale obawiam się że się miniemy w Cairns. Nie szkodzi. Jak nawiążę kontakt przez stronę to może nie miniemy się w Sydney.
Jeden z nich, najmłodszy ma raka – o czym dowiedziałam się ze strony – i nie bardzo może chodzić, ale może jeździć na rowerze. Ma też trochę komplikacji zdrowotnych, ale to prowodyr wyprawy. Jeszcze jedzie ojciec, oraz rehabilitantka, oraz jeszcze ktoś czwarty, ale nie doczytałam kto, bo tylko przerysowałam mapkę Cairns i pobiegłam ich szukać.
JA i tak bym sobie z nimi pogadała, nawet jakby byli zupełnie zdrowi.
Nie znalazłam ich w mieście, może postawili krzyżyk na mapie tak orientacyjnie, bo tam nie było hostelu ani parku tylko zwykle mieszkalne domy. Zobaczymy. Zapamiętali mnie bo spotkali niewielu Polaków – a ja z kolei zagadnęłam krótko bo miałam zaraz OSTATNI autobus powrotny z Kurandy co Cairns. NA pytanie gdzie będą spać powiedzieli – nie wiemy, ale mamy namioty. J To lubię.
Napiszę do nich, zobaczymy. Co ma wisieć, nie utonie.

wtorek, 20 listopada 2012

Cairs i bacpackers

Pisze z kafejki wiec bedzie bez polskich liter.

Sauna. To najlepsze okreslenie tego co tu sie dzieje. A mimo to woda w basenie przy oceanie jest zimna. W oceanie nikt sie nie kapie, bo tu sa krokodyle bo sa ujscia rzeki.

Nie wiem czy sa dostepne plaze w Townswill, tutaj plaza jest z plywami i jest brazowa woda i mul. Nikt w tym nie plywa. Zanurzylam noge - bardzo ciepla, ale kompletnie nie przezroczyta. Nie wejde w toto bo sie boje meduz i krokodyli, widzialam meduzy na plazy. Dotkniecie zabija, to nie jest meduza baltycka i nie ma zartow.
Moze powinnam wziac koniec jezyka za przewodnika i popytac i gdzies podjechac albo co, bo tytaj tylko plywam w (slicznym i duzym) publicznym basenie brak mi plazy. Gdzies maja plaze publiczne z sietkami przeciw meduzom. Moze nawet w dalszym Cairns. Popytam.

Na razie w ramach jezyka za przewodnika jade publicznym transportem do Curandy, to gorska miejscowosc w poblizu z zoo, ogrodem botanicznym i jakimis szlakami. Oraz kolejka gorska na ktora mnie nie bardzo stac bo kosztuje ponad 100 dolarow. Zaczne od busa (8 dolarow) i jak bedzie mi malo to rozwaze bekniecie takiej sumy.

Co do kolorowych ryb i rafy - najtansza wersja dotarcia do rafy do prom, plynie okolo godziny, i za goly transport biora 65 dolarow (jakies 200 zl), z maska i fajka do plytkiego nurkowania - 80 dolcow. Na pewno raz po plyne, zeby raz pomoczyc sie w ocenie. Z posilakami potrafi byc 100, 140 i wiecej dolarow. Dziekuje, cos sobie ugotuje.

Mam juz kupiony przelot do Sydney. Za tydzien. Samolotem - to najtansza wersja transportu jaka jest dostepna. Wreszcie ceny samolotow zjechaly ponizej pociagow - ktore tutaj sa drogie i dla koneserow, a nie do zwyklego podrozowania. Ale na pewno raz sie przejade. Moze do  Melbourne, mam to miasto w planie, tylko to jest 14 godzin jazdy..... Bu.... Zobaczymy. Na razie siedze dodatkowy tydzien w Cairns. I mam czas pozwiedzac, tylko goraca koszmarnie.

Powoli przechodzi mi szok, choc nadal jestem nieco zagubiona. Zabawne, bo w becpackersach sa dwa rodzaje ludzi - sami oraz z kims. Po paru minutach rozmowy wiem bez pytania czy ktos podrozouje samotnie czy nie. Samotnie jest nieco trudniej (nie ma z kim zostawic bagazu itp) oraz tacy samotni jak ja sa bardziej sprawgnieni rozmowy. Podrozowanie z becpackersami to zdecydowanie najlepsze co moglam zrobic - dzieki, Pharlap, za ta rade!
I to prawda ze czesc becpackerow zyje jak idioci - nie ma kasy na jedzenie, ale ma na chlanie, oraz siedzi na tylko w hostelu i nie zwiedza - bo trzewieje. Nawet nie jest zainteresowana. Rzadko kiedy spotykam taka osobe z ktora latwo mi sie rozmawia, zwykle gadanie po angieslku kosztuje mnie sporo wysiku - ale pare takich osob sie trafilo. Jedna z nich jest lubiacy chlanie przemily nowozelandczyk. Uwielbiam z nim gadac, wreszcie mam kogos kto lubi mowic i lubi sluchac i ma na to ochote - jednak kompletnie nie rozumiem jego wyborow. Mam mniej kasy a mi wystarczy na rafe oraz na Kurande - on ma wiecej ale mu nie starczy. Na chanie starcza. I je jakis zalewany wrzatkiem syf, tlumaczac ze tanie, i lepsze niz nic. Zgoda. Ale ja w podobnej cenie jestem wstanie ugotowac smaczny obfity posilek. Jedynie zmeczenie i szok kulturowy ktorego znow doznalam, tym razem w sklepie, sprawily ze na razie gotowalam tylko raz. Tutaj maja darmowe wliczone w cene sniadaine oraz wieczorny posilek. Wiczorem  to kupka ryzu albo makaronu z kilkoma kroplami sztucznego sosu - to niejadalne, ale jak mowia - lepsze niz nic. Sniadanie to tosty, chociaz nowym hostelu to mam nie tylko tosty ale ez nalesniki i juz mi lepiej na duszy, bo tostow nie cierpie.

Ja nawet w gorach tak zle nie jem, ani nawet w stanie wojennym nie jadlam czegos tak paskudnego. Przeciez ten sam ryz mozna zrobic z jakimis warzywami czy malym kawalkiem miesa. Wczoraj nowozelandczyk zaprosil mnie na tania wersje becpackersa - taki troche lepszy obiad za 5 dolcow. Bosz.... jak oni moga tak psuc jedzenie!? Od razu zaprosilam o na nastepny dzien - powiedzialam ze pokaze co umiem zrobic za 5 dolcow. Bede gotowac, jak wroce z Kurandy. Pisze teraz tylko dlatego ze nie zlapalam pierwszego autobusu do Kurandy i mam godzine przerwy i darmowy net pod bokiem w punkcie turystycznym. Pomyslalam ze cos napisze, bo juz dawno mnie nie bylo. Trzymajcie kciuki za moje zakupy i gotowanie. I za Kurande.

Chce duzo zobaczyc bo nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze tu przyjade.
15 minut do autobusu. Jakas zolta dziewczyna tez chce nim jechac - pojedziemy razem, bedzie razniej, wyglada jak becpackers :-).

piątek, 16 listopada 2012

Po zaćmieniu.

Wygląda na to że zostanę w Cairns dwa tygodnie, bo dopiero w środku tygodnia tanieją loty, ale nie w tym tygodniu tylko w przyszłym. CZyli posiedzę jeszcze półtora tygodnia. A za tą sumę co oszczędzę na dolocie to spokojnie starczy mi na noclegi. Poważnie. Jest różnica czy płacę ca bilet 550 dolarów czy 220, prawda? A za 300 dolców  to znajdę spanie na 10 dni zupełnie spokojnie. Za te same pieniądze 10 dni w Cairs albo powrót teraz. Za te same pieniądze - to nie ma się nad czym zastanawiać. Pooglądam sobie okolicę, podobno za 6 dolców można dojechać autobusem do takiej miejscowości w górach tutaj w okolicy, Kurandy (chyba to się pisze Curanda, albo Curradna, nie pamiętam ale rozpoznaję jak widzę). Jeździ tam też jakaś kolejka, chyba górska czy linowa, nie do końca zrozumiałam, bo co prawda mój angielski poprawia się z dnia na dzień ale ciągle wielu rzeczy nie rozumiem. Ta kolejka kosztuje ponad stówę. To ja sobie pojadę kilka razy autobusem, a za stówę to pojadę na rafę.

Tu jest inaczej niż w Egipcie - tam rafa jest przy brzegu, wychodzisz z hotelu w klapkach i pareo (albo męskim odpowiedniku) i pływasz. Tu do rafy trzeba dopłynąć łodzią. To kosztuje. Ja się wybiorę co najmniej raz (na więcej to mi chyba kasy nie bardzo starczy) - i zobaczę czy ładna ta rafa, bo ludzie mówią że po Egipcie to ona rozczarowuje. Pewnie trochę zależy gdzie człowieka wywiozą i wypuszczą. Jak będzie brzydka to nie pojadę drugi raz, jak ładna to może wysupłam na powtórkę. A w góry za kilka dolarów to na mur beton pójdę i to parę razy pewnie. Tutaj góry są bardziej takie jak nasze.

Przeprowadzę się dziś do centrum miasta, taką mam w każdym razie nadzieję, bo nie umiem zrobić rezerwacji przez net - miałabym pewność, ale nie umiem przelać kasy, bo nie mam karty do płatności internetowych. Za późno się ockęłam że mi się przyda i nie zdążyłam wyrobić. Miałabym zaklepane miejsce w hotelu, a tak to pakuję się i jadę trochę na pałę - to że było wieczorem to wcale nie znaczy że będzie dziś rano. Znaczy miejsce jakieś będzie, to bez strachu, tylko cena może być inna.

Doczekałam się wiersza - Pharlap na swoim blogu pisze o zaćmieniu i o mnie, i coś go ostatnio wzięło na limeryki :-) Zamieścił też ładne zdjęcie całkowitego z Port Douglas - miejscowości odsuniętej od gór, gdzie było trochę mniej chmur. Dlatego zdjęcie dużo ładniejsze niż moje. W Port Douglas przez tą samą dziurę w chmurach co ja, tylko kąt mieli lepszy - dlatego moje całkowite nie bardzo ma widoczny pierścień z diamentem - to zjawisko tuż po rozpoczęciu i tuż po zakończeniu, kiedy pierwszy(ostatni) promień słońca wyłania się zza tarczy. U mnie to jest słabo widoczne, ale jak spojrzycie na zdjęcie Pharlapa (tu kliknąć) to potem zobaczycie i na moim że ten diament przeświecający przez chmury to on i umnie jest, tylko marnie widoczny. Ja widziałam, bo wiedziałam gdzie patrzeć. Jak nie ma chmur to każdy zobaczy, nawet jak nic nie czytał o zaćmieniu. Tak jest na zdjęciu u Pharlapa. Diament jest w tym samym położeniu, co u mnie, to było zejście zaćmienia, widać było tylko końcówkę, zarówno w Cairns jak i w Port Douglas, bo to było widać przez tą samą dziurę w chmurach (w Port Douglas lepiej, patrzyłam z zazdrością na układ dziury, kurcze, w Port Douglas widzą, a ja nie widzę!). Kliknijcie na zdjęcie, bo warto. (Dla osób początkujących w posługiwaniu się netem: otworzy się chyba jako nowe okno, popatrzcie na górę ekranu, nad tekstem). Pharlab nie był osobiście, ale śledził relację.

A wiecie gdzie było widać całe? Bez chmur? W Australii. Na jakiejś  górze gdzieś tutaj. Powiedziała mi ozówka, czyli Australijka, bardzo sympatyczna pani z Sydney, lat około 60, która pojechała z astronomami. Tylko koczowali całą noc na tej górze, ale widziała podobno wszystko, bez żadnych chmur, bo ci ludzie z obserwatorium wiedzieli gdzie chmur nie będzie i pojechali. Kurcze, myślałam o czymś takim żeby wyśledzić grupę astronomów miejscowych ale nie wiedziałam jak się do tego zabrać. Teraz już będę umiała. Nawet jak mnie nie zabiorą to podpowiedzą gdzie się ustawić. Cairns nie było dobre, bo góry przyciągają chmury, zwłaszcza nad oceanem. A ja jestem za cienka by sama wymyśleć gdzie jechać w rejonie krokodyli, węży, pająków i pory deszczowej co drogi zalewa. Za cienka. Życie mi miłe. Ale astronomów bym się posłuchała. I tak zrobię następnym razem, bo coraz bardziej podoba mi się robienie tego samej. Znaczy ze wsparciem astronomów, a nie żadnych biur podróży i innych wynalazków co chcą mi pomóc, bardzo chcą, ale kompletnie się nie znają na tym w czym usiłują mi pomóc.

Podaję wiek pani z Sydney, bo to mnie zdumiało że tu jest oczywiście najwięcej młodziaków, ale jest kupę ludzi w każdym wieku, w tym 60 czy 70 i więcej - też, jak najbardziej i to sporo osób. Z przyjemnością na to patrzę. Przekrój krajów jak w kalejdoskopie. Europa, Ameryka. A dobrze że porozmawiam z Australijką, bo byłam przekonana że mamy murzynów i już nawet chciałam zacząć z nimi gadać czemu przyjechali z Afryki i dałabym plamę. Domyślacie się? Nie żadni murzyni, tylko aborygeni!!! Tutejsi rodowici. Ja osobiście różnicy nie widzę, ale jestem początkująca.  Jakaś grupa studencka.

Rozpoznałam drzewo mango i pojadam sobie dzikich owoców. Słodsze i pełniejsze w smaku niż sklepowe, i koszmarnie włókniste. Bardziej je wysysałam niż gryzłam a i tak miałam włókna w zębach. Pełno tego i można zjeść za darmo. Cudnie. Oczywiście myję i obieram, a miejscowi uprzedzili żeby wybierać gładkie i nie ruszone przez owady, bo coś tam jest wtedy szkodliwe (wirus czy coś). Wybieram ładne, obieram grubo i jakoś zemnsta kangura mnie nie dopadła.

Na zdjęciach plaża nocą z widokiem na centrum Cairns (dziś się stąd wyniosę i będę w tym centrum), plaża w dzień, którą znacie już ze zdjęć z zaćmienia, oraz ogromnie tu popularne czerwone drzewo - nie wiem co to bo mi tu powiedzą angielską nazwę a to mi dalej nic nie mówi. Generalnie mało ludzi zna się na roślinach, a ja tutaj prawie nic nie znam. W Sydney to tak z połowę rozpoznaję. Tutaj - pojedyncze rzeczy. A uroku dodaje fakt że to wcale nie miejscowe mogą być, tylko przesadzone skądś. Nie wiem.




zaćmienie



Były chmury. Widać było mało, prawie nic. Zasłaniały chmury, ale paradoksalnie zdjęcia są właśnie dlatego ciekawe – bo chmury tworzą ładne wzory i coś się dzieje na zdjęciu, podczas gdy uczciwe, czyste zaćmienie jest na zdjęciu nudne.

Jestem potwornie zmęczona. Zeszło ze mnie dwutygodniowe napięcie niezałatwionego dojazdu do Cairns, niewybranego dobrze miejsca na obserwację – należy przyjechać 24 godziny wcześniej i ustawić się w potencjalnym miejscu obserwacji, żeby zobaczyć gdzie jest słońce i czy nic nie zasłania, drzewa, góra, budynek. Ja przyjechałam wieczorem, i pobiegłam od razu na plażę obserwacyjną – i zdębiałam. Wiedziałam, że tam jest jakiś półwysep co się może wciąć w słońce, ale dopiero jak zobaczyłam to dotarło do mnie że on jest solidnie górzysty i po prostu może mi wszystko zasłonić. Wyobrażacie sobie? Przejechać pół kuli ziemskiej i wylądować na zaćmieniu za górą?!?! Wyobrażacie sobie coś bardziej głupiego? Ciśnienie mi wzrosło. Dla ułatwienia: przesunięcie się w prawo pogarszało sytuację, byłabym bliżej półwyspu. Natomiast w drugą stronę plaża się kończyła, a zaczynało ujście rzeki i las deszczowy. Z krokodylami. Dojazd gdzieś dalej.. cóż.. jest 9 wieczór, zaćmienie o 5 rano – co ja załatwię?! Przemyślałam, uznałam że faza całkowita powinna być dość wysoko nad horyzontem i pozostanę przy plaży. Ale pewności czy dość wysoko to nie miałam.

Start – wschód słońca – jak widać – góry i chmury.

Dobrze po pierwszym kontakcie, czyli już solidnie wygryzione słońce wreszcie raczyło wyjrzeć, pierwszy raz widzieliśmy słońce przez kilkanaście sekund, ludzie zaczęli klaskać.
To samo z filtrem na słońce (wszystkie pomarańczowe są z filtrem)






I poniżej  - uwaga -  jedna jedyna sekunda całkowitego. Jak kto wie gdzie patrzeć to się dopatrzy pierścienia z diamentem, ale jakby tych chmur nie było to nie trzeba by było tłumaczyć, bo by diament był widoczny. Zaraz potem było znów częściowe.


Zrobiło się zimno, zrobiło się ciemno, ale nie było płonącego horyzontu i za chmurami to efekt był mało spektakularny, trochę jak ciemniejsze chmury i tyle.

Potem chmury i czasem dziura. Na zejściu słońce jest wygryzione w drugą stronę.



I koniec:

KOniec :-)

Cairns. Wieczór przed zaćmieniem



Oto relacja z wieczoru przed zaćmieniem. Jak przeżywać szok kulturowy to tylko w bacpakersach – to takie tutejsze TPPK.  Relacja została  napisana wcześniej, bo do głowy mi nie przyszło sprawdzić że dostęp do netu oznacza płatny dostęp – i jak usłyszałam cenę 8 dolarów czyli ponad 25 zł za dzień to zdębiałam. W Polsce płacę tyle za miesiąc. Cóż… Więc napisałam do pliku a teraz przeklejam. Teraz już mi zdecydowanie lepiej, ale wieczór przed zaćmieniem było tak:

----
Cairs jest gorące i mokre. Poczułam się jak w łagodnej saunie. Po zimnych Górach Błękitnych była to miła odmiana, wilgotność mi nie przeszkadza. Bardziej przeszkadza mi deszcz. Do zaćmienia zostało 8 godzin. Mam zamiar zaraz pójść spać, jestem zmęczona lotem i dojazdem. Rano i tak dziewczyny będą wstawały wcześnie i pewnie mnie podniosą wychodząc. Więc ile złapię snu teraz tyle mojego. Idę na plażę blisko hotelu, one dygają bliżej centrum miasta bo się z kimś umówiły.

Mam cichutką nadzieję że plaża będzie dobrym miejscem, a wcale nie jestem pewna – bo jest półwysep z górami i całkiem solidnie zasłaniają horyzont. Nie jestem pewna, w którym miejscu wschodzi słońce tak dokładnie, ale też i nie bardzo mam gdzie pójść. Chętnie odsunęłabym się od tych gór nawet na piechotę plażą, bo góry zwykle mają chmury.  Z każdej strony tej plaży jest niestety las deszczowy przy ujściu do morze, i nawet nie mam pomysłu jak zorganizować transport ani dokąd właściwie. W las wchodzić nie mam zamiaru, bo tu są krokodyle. Uprzedzili mnie w hotelu, żebym nie pływała tu w ocenie. Nie będę się tam pchała. Podobno ludzie planują plażę jako miejsce i tym się pocieszam. Ale jestem tak wściekła, że nie było mi dane przylecieć dzień wcześniej żeby na spokojnie sobie pójść na wschód słońca i to WIEDZEĆ gdzie wschodzi – że nie macie pojęcia jak wściekła. Teraz mam durne zgadywanki czy półwysep nie zasłoni. Cholera – wyobrażacie sobie przelecieć tyle tysięcy kilometrów, dotrzeć w miejsce zaćmienia i nie zobaczyć go mimo pogody, bo góra zasłaniała?!?!  I żaby nie było dość czasu i możliwości by objeść?

. Cóż…… niezła nauczka. Jak to ładnie powiedział kumpel co mi w końcu pomógł się ogarnąć z tymi biletami – uważaj kogo prosisz o pomoc. Będę sama załatwiała. Ja nawet miałam już zabukowane bilety dużo wcześniej za dużo niższą cenę niż w końcu zapłaciłam. Ale uwierzyłam w „nie przejmuj się”. Kangur mi tak mówił. A potem to już był absurd: ja byłam nieprzytomna ze zdenerwowania i wściekłości – w Polsce to mam biura, załatawiłabym, miałam zarezerwowane ale puściłam bo uwierzyłam Kangurowi. A Kangur ważał że to, cholera jasna, wycieczka do cioci kloci, że jak on ma gdzieś zaćmienie to wszyscy tak mają i nie rezerwował chociaż go prosiłam. W górach na zdupiu to niewiele mogłam sama w obcym kraju. A im bardziej byłam zdenerwowana tym bardziej on był luzacki i wyśmiewający. Tak, wyśmiewający. On wie wszystko najlepiej, więc chociaż nigdy nie był na zaćmieniu to wie lepiej kiedy trzeba bilety kupować i wmawiał mi że panikuję. No jasne. Bo ja się przecież nie znam, co prawda dwa zaćmienia widziałam, ale co ja tam wiem…. A ja wiedziałam swoje. A ceny rosły….

Załatwiłam w końcu sama, bo mnie po prostu jasny szlag trafił. Trochę go zatkało.

Wtopił mnie, na jakieś 400 dolców ponad zwykłą cenę. Tak, ponad 1000 zł. I termin kiepski, ale za lepszy termin zapłaciłabym jeszcze więcej, a ja nie bardzo mam z czego wydać, jak jeszcze chcę gdzieś jechać. I on się kompletnie nie poczuwa, a ja – skoro mieszkam u niego za free to nie bardzo mam jak się postawić.



Ale przyszła kryska na Matyska….
Jak się okazało że jednak może jechać bo nie będzie miał roboty – to usiadł by kupić bilet (jeszcze mój chciał oddawać, a ja się słodko uśmiechałam, ale dziób trzymałam na kłódkę gdzie mam bilet schowany, bo ja nic oddawać nie chciałam). I – jakież zdziwienie – nie udało mu się kupić! Ojoj! Nie panikuj! NIE BYŁO. Siedziałam cicho żeby nie dolewać oliwy do ognia, ale w duchu sobie myślałam „zygu zygu marcheweczka”. A cieszyłam się że kupiłam ten bilet sama, wbrew Kangurowi! Byłabym ugotowana jego beztroską, nie pojechałabym, a tak to tylko beknęłam sporo kasy, ale dojechałam.

Ciekawe czy będą chmury.

niedziela, 11 listopada 2012

Australia. Góry Błękitne to nie góry



Góry Błekitne to wcale nie góry.

Góry Błękitne to płaskowyż. Poprzecinany wąwozami. W Polsce nie ma takiej formacji.
 



Jeździ się po „szczytach”, które są płaskie, a w dzikie doliny nie schodzi, bo to niebezpieczne, chyba że po wyznaczonych szlakach i wszędzie ostrzegają że trzeba zabrać wodę, żeby z dolin nie pić. Czemu? Bo cywilizacja jest na górze, a ścieki – jak to ścieki…..

Cała cywilizacja, domy, szosy, sklepy, miasteczka, kolej – jest na szczytach. Płaskich szczytach. W doliny schodzą tylko turystyczne szlaki piesze.

 Najbliższa Polsce podobna formacja podobna do tej jest u naszych sąsiadów, bo drugiej stronie Tatr. Tak mniej więcej jak po naszej jest płaskie Podhale i Gorce, to po drugiej jest płasko i jest Słowacki Raj. Podobna formacja. Skalne wąwozy, dzikie i strome i piękne, a na wierzchu – płasko, las, szosa, samochody jeżdżą. Tylko że Góry Błękitne są dużo większe, rozpadliny ogromne, porośnięte buszem, a na odcinkach płaskich to jest dość miejsca że powstały spore miasteczka.

Na zdjęciu słynne trzy ostańce skalne "Trzy siostry", koło Katoomby, w Głękitnych. Gdyby ktoś chciał wycieczkę z Sydney robić, to kolejka do Katoomby działa na bilecie całodniowym miejskim w Sydney, mimo że to ponad 100 km. Jedzie sie ze 2 godziny, można dojść do punktu widokowego z Siostrami i wrócić do cywilizacji.


 Dwa dni temu wybrałam się na spacer.

Kiedy schodziłam w dolinę to wcale nie było mi przyjemnie. Z lewej las, z prawej las, przede mną las, za mną las, i jeszcze w dół stromo na ryj, tyle dobrego że porobione schodki. I uważaj jeszcze na pająki i węże, bo jadowite bydlaczki. Super. Widoków żadnych, a jak się potknę, to zęby wybiję. Do tego jakoś tak duszno, ciemno, wilgotno i ciasno. Klaustrofobicznie i niemiło Jak w norę chodzić. Paskudnie. Tylko czasem coś widać pomiędzy drzewami, generalnie kszol i gęsto..A śmiać mi się chciało jaka "dzika" ta ścieżka: schodki, mostki...



Jak zrobiło się choć trochę szerzej, tak że zajrzało słońce i było więcej przestrzeni, to było ślicznie. Od razu pokazały się kwiaty. W tej ciemnej części ich nie było. To niebieskie to chyba storczyk
 











A tu poniżej na zdjęciu, po prawej siedzi papużka na eukaliptusie. To czerwone to papużka. Wiedziała jak się ustawić, żeby się nie dało zrobić dobrego zdjęcia. Aparat cyfrowy nie lubi kontrastów, nikt zresztą nie lubi bo źle widać, a ona siedziała w cieniu na tle słonecznej doliny.

Ładne? Co kto lubi. W tych słonecznych miejscach to ładne.  Zupełnie inne niż polskie. Choćby przez to warto tu połazić. I niebezpieczne w inny sposób niż polskie. To po co się tu pchać? - ktoś spyta. Ech...W kwestii chodzenia po górach, jak rzekła ostanio jedna znajoma z klubu turystycznego - ludzie dzielą się na dwie kategorie:
1. tych, którym nie trzeba tego tłumaczyć.
2. i tych którzy nigdy tego nie zrozumieją.

I dlatego dziś, zaraz następnego dnia po krótkim wypadzie miałam spakowany plecaczek na dłuższą wycieczkę. Odstąpiłam tylko dlatego, że zaciągnęło się, kurcze,  na burzę, a biegać na mokro po klifach pomiędzy piorunami - to trzeba mieć już naprawdę ostro nie po kolei w głowie.
Nic to, dziś przysiadłam do zleceń, żeby nie zabierać pracy na wyjazd na zaćmienie (ja mam pracę na kablu). Mam jeszcze dwa dni do samolotu na zaćmienie. Plecaczek stoi zapakowany, mapka pod ręką, niech no tylko wyjdzie słońce.... Niech no tylko zaświeci.... Zabawne, bo na zaćmienie się jeszcze nie spakowałam, ale mały plecaczek w góry to już stoi i czeka :-)))

Dwie kategorie: Tych, którym nie trzeba tego tłumaczyć....

sobota, 10 listopada 2012

Zemsta Faraona. Zemsta Sułtana. Zemsta kangura.

Zemsta Faraona i zemsta Sułtana to popularne nazwy zaburzeń gastrycznych, powszechnie dopadających osoby podróżujące w nowym kraju. Faron - w Egipcie, Sułtan w Turcji. Byłam tam - nic mi nie było. Nic, ani nawet brzuch nie rozbolał. Nic. W naszych górach - też się zdarzają problemy przy zmianie flory bakteryjnej - nic mi nie było. No, poza jednym razem, ale to ze 16 lat miałam, raz jeden i poza tym nic przez tyle lat. Nawet w Azji, w kolei transsyberyjskiej, po jedzeniu kupowanym od miejscowych, przynoszonym w kubłach - nic mi nie było. Normalnie cyborg jestem - do czasu....
No, to widać wreszcie trzeba złożyć hołd zagranicznym bakteriom - przyszła ma mnie zemsta kangura.

Osoby wrażliwe pokarmowo uprasza się o pominięcie poniższego akapitu.

Właściwie lekko niedobrze to mi było już od wysiadki z samolotu, przez cały czas pobytu tutaj, z półtora tygodnia. Może kwestia arabskiego jedzenia w samolocie, może zmęczenia, może stresu z niezałatwionym dojazdem na zaćmienie. Ale tylko lekko niedobrze. Porządnie niedobrze to zrobiło mi się w Sydney, na szczęście dopiero ostatniego dnia.. Ale nadal tylko było mi niedobrze i łamało mnie w kościach, nic więcej. Do domu w górach dojechałam normalnie, dałam radę - i nadal mnie łamało, pokładło, a śniadanie nie bardzo mi weszło. Wiecie, z biegunkami i zatruciami to jest tak, że jak już którąkolwiek stroną poleci, to przynosi ulgę. Ze mnie nie leciało, tylko niedobrze i niedobrze. Po południu poleciało (nareszcie). Jest lepiej. Już nie jest mi koszmarnie niedobrze. Już wróciło do stanu po samolocie - niedobrze mi tylko trochę. Wpylam sobie jogurcik i miodek w celu wyrównania flory bakteryjnej (lactobacillus jest pożądany - pisałam na Ciekawej Medycynie o tym, ktoś chce linka?) a miodek to w celu łatwej energii bez długiego trawienia - i mi służy. Lepiej jakoś. Kanapki na razie nie bardzo mnie pociągają. Nawet z vegemite, czyli tą fajną pastą z drożdży. Wącham i mi niedobrze. Jogurcik wchodzi dobrze. To aż nieprzyzwoite, żeby najeździć się tyle po świecie i nie pochorować. Widać dopiero druga strona globu tak inną florę bakteryjną by mnie zmogło. W sumie to nie jest jakiś duży problem, tyko trochę mi niedobrze, dlatego nie spodziewam się że to zatrucie, a myślę że zmiana flory bakteryjnej. Trochę to męczące, ale dobrze że tu mnie bierze, a nie w Cairns. I mam nadzieję że do wylotu do Cairns mi przejdzie, bo niefajnie jak jest niedobrze, zwłaszcza w samolocie. Pewnie czytelnicy nie raz pomyślą sobie - ale jej fajnie, eukaliptusy, zaćmienie, góry, słońce - wyprawy daleko - trzeba to wyraźnie napisać, to nie tylko fajne nowe wrażenia. To również zmęczenie, stres, odnajdywanie się w nowych warunkach, narażenie bezpieczeństwa czy zdrowia, dostosowywanie się do otocznia (czasem bo nie ma innego wyjścia), czy właśnie biegunki podróżne. To jest cena za te fajne doznania. Ja uważam, że warto zapłacić. I cieszę się że mam pomocną dłoń czy radę od Kangura, Kangurki-gospodyni, Pharlapa, czy kolegi Kangura. Czy polskiego wsparcia oferującego taką czy inną pomoc czy informację przez pół globu, bo to też mam. Bo jest mi łatwiej dzięki temu objeść rzeczy przykre, a skupiać się głównie na tych rzeczach co cieszą, a tych jest tu mnóstwo. Mnóstwo!!!
I tym optymistycznym akcentem zakończę temat trudności i biegunek.

Drobne te kłopoty brzuszne nie przeszkodziły mi w pobieganiu następnego dnia, ani w wycieczcie w stronę klifów w górach - nad same klify i urwiska nie doszłam, bo troszku za późno wyszłam, ale i tak była fajna wycieczka. Zdjęcia wkleję niebawem i napiszę więcej o Błękitnych, bo one są górami tylko z nazwy. To wcale nie są góry. Naprawdę. Jutro napiszę więcej. To nie są góry.


Na zdjęciu poniżej - napis o tym że natura pracuje - bardzo mi się to spodobało. Generalnie Australia jest umierającym krajem, czy może przechodzącym ostrą zmianę gatunków i zasiedlanie europejskimi-amerykańskimi-itd. Torbacze są wypierane przez ssaki, itd. Australia wytworzy nową równowagę, dużo miejscowych gatunków zginie. Zginą. I tu już nigdy nie będzie tak samo. Żadna bariera na wlocie i ostre trzepanie bagaży tego nie zmieni - tylko opóźni. I dobrze, że choć opóźni, bo mi żal torbaczy. Ale jeśli w tym kraju chroni się przyrodę i szanuje się przyrodę - to może jest jakaś nadzieja dla torbaczy i roślin, może chociaż w ogrodach botanicznych. Obiema rękami się podpiszę - dajmy naturze pracować. A widziałam jeszcze kilka znaków "uwaga kaczki" przy jeziorku w różnych miejscach - Australia to naprawdę fajny kraj!




piątek, 9 listopada 2012

Australia. Ząbki latarki - jak zostałam inżynierem

Gospodyni, Kangurka, miała ukochaną latareczkę z dynamkiem - tak się to chyba nazywa? Dynamko? Żeby świeciła należało kręcić korbką. Latareczka była ukochana nie tylko dlatego, że świeciła bez baterii, ale również dlatego, że zawierała jakąś kartę telefoniczną, taką najprostszą i umożliwiała zadzwonienie na telefon alarmowy - co w przypadku pożaru buszu, jeśli wyłączą prąd, i NIE BĘDZIE telefonu bez prądu - to może decydować o "być albo nie być" - o dowiedzeniu się o kierunku dojścia do miejsca ewakuacji czy tym podobnych. Mogę ją zrozumieć, że lubiła latarkę. Ale cuś się latareczce spsuło.

Gospodyni latareczkę rozkręciła, i widać było że po prostu wyłamały się dwa ząbki w kółku zębatym, i kiedy wchodziło tam drugie kółko, to trafiając na wyłamane miejsce - zaczynało buksować w dziurze.

Polak potrafi - zabrałam się za naprawę.

To czarne na zdjęciu to metalowe bolce, malutkie, około milimetra, które zrobiłam z drutu ze spinacza, rozgrzanego nad świeczką, wepchanego promieniście w rdzeń i przyciętego do wysokości pozostałych ząbków moimi kombinereczkami od biżuterii. Lepiej widać prawy bolec. Lewy jest taki czarny bo drut po prostu się okopcił. Takie dwa bolce w miejsce wybitych ząbków wystarczają by druga zębatka chwyciła i się kręciła.
Zanim wepchałam rozgrzany drut w rdzeń, zrobiłam tym rozgrzenym drutem próbę z boku, na kółku w miejscu, co jest obojętne dla działania systemu - żeby sprawdzić czy ten plastik w ogóle sie rozgrzewa i mięknie i pozwoli drut wepchać. Ślad po sprwadzeniu widzicie jako dołek na dużym kółku obok ząbków. Plaslitk okazał się podatny, to bawiłam się dalej. Osadziłam, przycięłam, usunęłam nadmiar plasiku co bokami przy drucie wylazł. Odczekałam aż ostygnie i stwardnieje.

Skręcanie latareczki też dostarczało dużo radości, bo tych kółek było kilka, a osie do ustawienia wcale nie wyznaczały jednoznacznie gdzie które ma iść. Niemniej - była skończona ilość kombinacji do ustawienia. Podeszłam do sprawy systemtycznie i dało się złożyć. Upierdliwe nieco, ale poszło.

Działa :-)   Znaczy - dam se redę w buszu.

czwartek, 8 listopada 2012

Wycieczka do Sydney. Szok kulturowy. Pisklę opierzone.




Trzy dni temu wybrałam się do Sydney, w celu zaklepywania biletów na zaćmienie. JUŻ MAM NARESZCIE. Było to załatwiane wszystko na ostatnią chwilę i bardzo drogo, i właściwie do wyboru miałam opcje złe i jeszcze gorsze. Dlaczego tak późno, skoro wiedziałam wcześniej że jadę? Cóż.... należy uważać, kogo prosi się o pomoc przy załatwianiu biletów. Sama bym to z Polski zrobiła taniej i w lepszym terminie. A teraz to już był jakiś koszmar do wyboru. Ale nic to. Załatwione. Bardzo pomógł pewien kolega mojego Kangura, to on pokazał mi jak rezerwować i gdzie, żeby ceny były niskie, on przelał z karty (moimi karatami nie daje się robić niektórych transakcji, i to właśnie tych co potrzebowałam, niestety), przelał mi też za nocleg - a ja wręczyłam mu gotówkę do ręki i po sprawie. On mi wręczył wydruk biletu i rezerwacji. I mam.


On też przechował mnie w Sydney, bo  noclegi jak i komunikacja rozwalają cenowo - podobnie jak cała Australia. Przeżyłam ostry szok kulturowy. Do tej pory siedziałam w Błękitnych i nie zdawałam sobie sprawy ile kasy potrzebuję, by przeżyć, oraz co wybierać by w tym szaleństwie drożyzny znaleźć rzeczy relatywnie sensowne cenowo. Kolega wziął mnie pod pachę i pokazał palcem - o, tu sobie możesz kupić tani obiad. I jeszcze, jak masz żarcie na wynos, to należy przyjść koło godziny 17, to oni mają już popakowane, to co się nie sprzedało i można to kupić za jakieś 2, 3 czasem 5 dolarów. Normalnie obiad kosztuje jakieś 15, jeśli jest to tania wersja jedzenia na mieście. Tak, to nie jest pomyłka. 15 dolców australijskich, czyli około 50 złotych, tyle trzeba mieć na obiad będący odpowiednikiem naszego ulicznego chińczyka za dychę. Tak tu kosztuje, ale jak widać są metody bo dorwać się do tego samego chińczka za 3 dolary czyli 10 zł. Da się przeżyć jak się wie czego szukać. Jestem bardzo temu koledze Kangura wdzięczna za wskazówki. Dzięki niemu widzę, że da się zrobić tak bym się zmieściła w sensownym budżecie, a jednak jadła porządnie. Nie wolno na wyprawach oszczędzać na zdrowym pożywnym jedzeniu, bo po prostu się zachoruje i będzie to kosztowało jeszcze więcej. Podobnie nie zawsze najtańsze rozwiązania są naprawdę najtańsze, bo często dochodzą jakieś dodatkowe koszty (np tani nocleg, ale dopłać za klimę, za dojazd do centrum, za pościel, za internet itd)  i poniżej pewnego poziomu nie da się zejść i już. I on był wstanie mi pokazać gdzie mniej więcej jest ten sensowny poziom. W noclegach też mi pokazał palcem - o, a tu nie masz napisane że jest klimatyzacja, a tam jest gorąco, musisz mieć, ja bym tego nie brał. O, a tu masz pab na dole, impreza będzie, a podobno chcesz się wyspać, ja bym nie brał. To ważne wskazówki były. Sklepy obejrzałam, i mieszkając z dostępem do kuchni (a taki mam nocleg) też da się łatwiej wyżyć.Uspokoiłam się znacznie.

Komunikacja w Sydney
Kumpel powiedział mi też czym dojechać na dworzec, i z grubsza jak to działa. Tu są promy jako element normalnej komunikacji miejskiej, bo Sydney ma w środku ogromną zatokę i faktycznie promy - tak jak mosty - łączą obie strony miasta, ludzie tym jeżdżą. Powiedział mi, żeby z wycieczki wracać do niego promem. Teraz już ogarniam komunikację, ale jak usłyszałam: wrócisz do mnie wsiadając na prom, to spanikowałam: ale gdzie? Ale jaki? Ale JAK TO?!?! Bo u nas w Polsce to przecież prom to w Świnoujściu, a w stolycy to nie ma. Ale okazało się łatwe. Promów jest dużo i Australijczycy mają gęsto punkty z informacją turystyczną, a do tego kompetentną i miłą obsługę mówiącą dobrym, wyraźnym angielskim. Wytłumaczę o co chodzi z wyraźnym angielskim: potrzebowałam dojechać do dzielnicy która nazywa się Marubra, tak jak tamtejsza plaża, która też się nazywa Marubra. Ja powiem Ma-ru-bra. Ale miejscowy powie mr-r-br. Naprawdę. I weź tu go zrozum. Nie dość, że kluchy w buzi, to jeszcze kluchy z gęstym sosem. Na szczęście jak powiem "proszę mów powoli, bo angielski nie jest moim pierwszym językiem" - to znakomita większość zaczyna mówić W-O-L-N-O i W-Y-R-A-Ź-N-I-E  i jakoś łapię.

 Proszę, oto zdjęcia z plaży Mr-r-br. Że skąd? Że z Marubry, no przecież mówię.




  Deski bez żagli, takie do ślizgania po falach. Też mam ochotę, ale nie mam pianki (ani deski) a zimna woda przepotwornie, więc nie pływałam, ani nawet nie brodziłam w tym. Zamoczyłam jedną stopę i uciekłam.




A wiecie czemu nie wolno wprowadzać psów na plażę? No, niby to oczywiste, żeby psich kup nie było, ale sens jest głębszy, podobno psia kupa mocno przyciąga rekiny.


Prom
Na stacji promu wytłumaczyli mi niuanse - tu są dwa promy idące tą samą, moją trasą - wolny, tańszy, będący częścią komunikacji miejskiej oraz szybki, prywatny, droższy i płatny niezależnie od biletów komunikacji, a następnie pokazali palcem w którą stronę iść kupować. Poszłam. Potem było gorzej bo były trzy bramki z budkami i akurat przesiadali się ludzie z dwu promów na trzeci. Tłum z dwu promów sznureczkiem walił w trzecią bramkę, momentami nawet biegli. Człowiek w mundurku którego spytałam gdzie kupić bilet na mój prom wytrajkotał mi błyskiem odpowiedź, której ni w ząb nie złapałam i zaczął trajkotać w radiotelefon. Zdezotientowana usunęłam się z drogi biegnących i rozejrzałam. Przecież jak źle wsiądę to dopiero się urządzę. I wtedy zdarzyło się coś, za co kocham Australię - drugi mundurowy podszedł i i spokojnie spytał czy mi czegoś nie potrzeba. Uff. Powiedziałam że to mój pierwszy pobyt w Australii i pierwsza podróż promem w życiu i że słabo mówię po angielsku, a potrzebuję się dostać tu i tu. Facet pokazał, że tędy (tak jak szli wszyscy ludzie przesiadający się). A gdzie kupię bilet?- spytałam. Facet się uśmiechnął i powiedział, że moja pierwsza podróż będzie za darmo i żebym już szła na prom i żebym dobrze bawiła się w Australii. Podziękowałam wylewnie i poszłam. Prom faktycznie zaraz ruszył.

 Było świetnie, na pewno zrobię sobie co najmniej jeden dzień jazdy promami jak będę w Sydney. Ekstra było. Stateczki, a (prawie) wszystkie na ten sam całodniowy bilet, no coś cudownego, będę tu wracać.

 Zdjęcia z promu, proszę uprzejmie, nieśmiertelna opera, symbol Sydney, oraz latarnia morska na prawym brzegu przy wyjściu zatoki na ocean.




 



      Nie tylko mundurowi ale i Australijczycy "z ulicy" są zwykle bardzo mili, uprzejmi i pomagają zagubionemu obcokrajowcowi się zorientować. Wręcz czasem pytają czy potrzebuję pomocy widząc rozglądającą się osobę ze zdezorientowaną miną. Miło mnie to zaskoczyło, parę razy się z tym spotkałam - i taki kraj mogłabym pokochać. Przeciętny Warszawiak (niestety) odpowiada "nie wiem" i idzie dalej, co z przykrością piszę to o moim mieście, ale tak niestety po prostu jest. Tu jest inaczej. Ja się poczułam bezpiecznie - że sobie poradzę jadąc nawet w kompletnie nowe miejsce, kompletnie nowym środkiem lokomocji. Sprawdzianem był powrót - bo był to mój pierwszy raz w pociągu australijskim, bo zarówno z lotniska jak i jadąc teraz do Sydney załapałam się na samochód. W Góry Błękitne dojeżdża się pociągiem podmiejskim, który nazywa się prosto: pociąg w Góry Błękitne. Bardzo rozsądnie. Jest jeszcze kilka linii podmiejskich w kilka innych miejsc. Zarówno pociągi jak i sporo komunikacji miejskiej to ma przesiadki w jednym miejscu, na Stacji Centralnej, bardzo dużej.
      Miałam w łapce rozkład moich pociągów błękitno-górskich (darmowy, dawany turystom) z pełną i klarowną rozpiską skąd i który peron. Nie to żebym umiała rozpiskę przeczytać, bo u nas nie ma tyle peronów. Ale stację miałam zakreśloną kółkiem, a jak się tubylcowi podetknęło mapkę pod nos, to tubylec już umiał przeczytać te perony i poziomy i bramki. Bardzo dobra metoda na szybkie dogadanie się, jeśli ktoś tak jak ja, średnio kuma po angielsku. Polecam.
     Pierwsza zapytana kobietka powiedziała że pójdziemy razem, podeszła ze mną do informacji, spytała o peron odejścia dla mnie, kupiłam bilet, i podeszła ze mną w stronę peronów - Jezusiczku,  jakie  podziemia - Dworzec Centralny w Warszawie niech się schowa - tylko z jedną różnicą - tu jest wszystko klarownie podpisane (Dworzec Centralny nie jest podpisany, ja, będąc tubylcem z niezłą orientacją przestrzenną i znająca dworzec - gubię się w dalszych rejonach). Trafiłam elegancko i wsiadłam.
     W pociągu niby czytali stację przez głośniczek, ale standard ogłoszeń był podobny do naszego, zwykle brzmiało mechanicznie jak: "mr-br" albo "lgdg". Ale przynajmniej podpisy na stacjach były wyraźne i podświetlone, więc z rozpiską w łapce nie miałam problemu żeby wysiąść gdzie potrzeba. W Polsce często Pipidówek Mały nie ma ani tabliczki z nazwą ani latarni przy niej.

Wysiadłam tam gdzie powinnam. Hura!
      Noc ciemna i głucha, deszczyk sobie pada, eukaliptusy pachną obłędnie - od razu poczułam. Przede mną 3 kilometry do domu, drogą którą jeszcze nie szłam ani razu w żadną stronę. Na szczęście w Sydney dorwałam plan mojej miejscowości, bo inaczej to by mi było trochę trudno trafić. A tak zgubiłam się tylko raz i na krótko, wystarczyło dojść do pierwszej lepszej latarni i wyciągnąć na chwilę plan na deszcz, żebym zobaczyła że po prostu zaczęłam jezioro obchodzić od prawej zamiast od lewej. W miejscu gdzie patrzyłam na mapę to już była jednakowo daleko czy z lewej czy z prawej, a normalnie to od lewej jest trochę krócej. No, to skoro zwykle będę chodzić lewą, to jest świetny powód by tym razem iść od prawej, prawda? Takoż zrobiłam i po jakiejś godzince od wyjścia z pociągu i paru zygzaczkach po ciemku - byłam w domu. Deszcz przestał padać, było bardzo ciepło, eukaliptusy pachniały, mi powoli zeszło napięcie z przez długi czas niezałatwionego głównego powodu wyjazdu (zaćmienie!!! dojechać!!!!). Zdjęłam mokre ciuchy, coś tam zjadłam, i padłam.

Mam tyle wrażeń że opisuję na razie tylko te najważniejsze. Ciągle jeszcze jestem trochę zestresowana przez tak marne załatwienie zaćmienia, ale już zaczynam się czuć jak człowiek. . Jako turysta nadal jestem początkujące pisklę, ale już nie jestem pisklę nieopierzone, dzięki koledze Kangura. Zaczynam machać samodzielnie skrzydełkami. I bardzo się cieszę że jestem w Australii. A dla kolegi Kangura chyba ugotuję żurek, jak znajdę sklep z polskimi produktami (są tu podobno takie), i dorwę zakwas, i majeranek i jakąś kiełbasę, reszta składników jest w sklepach zwykłych. Koledze stanowczo prezent się należy, a jak sytałam jaką chce tą flaszkę (co mnie po nią bez przerwy wysyłał) to uśmiechnął się pod nosem pokręcił głową i powiedział: na taką, jaką lubię, to cię nie stać, daj se spokój. A ja se nie dam spokoju, wiem że żurek lubi, mam nadzieję, że się ucieszy.

Na zakończenie - zdjęcie - wróbelek (taki swojski) z okolic plaży w Marubrze.  Normalny, regularny wróbel (i pewnie mi zaraz ktoś wpisze komentarz że nie wróbel tylko mazurek. Ale ja wiem swoje, ćwierkał zupełnie po naszemu.)
Jak patrzę na zwierzęta i rośliny tutaj, to się zawsze zastanawiam czy to rdzenne australijskie, czy jednak takie przyjezdne, co nawiało z ogródka człowiekowi, a tylko dla mnie egzotyczne, bo z cieplejszych stron niż ja zwykle bywam. Ale ten wróbel to nasz.