---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

poniedziałek, 25 lutego 2013

Jet lag, żółwik i dżem z kiwi.

Jestem zaskoczona siłą jet lagu (czyli rozstrojenia posamolotowego). Wszyscy, z którymi rozmawiałam i wracali zimą ze słonecznej półkuli - potwierdzają, że bardzo długo trzymało ich w tą stronę, znaczy do Polski. Jest lepiej, bo już odpoczęłam i w zasadzie zabrałam się do roboty, dobrze trzy tygodnie byłam zbyt zmęczona by kiwnąć palcem. Trzeba też pamiętać, że ostatni miesiąc przed przylotem to już zwiedzałam bardzo szybko, na hura. I, tak, byłam po prostu przemęczona.  Żeby w dzień było słońce, to może by mnie przestawiło, ale to zimowe słońce w porównaniu z australijskim (dużo mocniejszym) i do tego w tamtejszym lecie... W efekcie godziny snu mam dziwne. Jeśli wyjdę na miasto i cokolwiek pochodzę, to padam po obiedzie. A wieczorkiem budzę się chętna do działań.... Może zacznę sobie robić spacer po ciemku, żeby mi pomogło, bo po spacerach zasypiam jak niemowlę. Niestety, jak się chce pospacerować w ciągu dnia, to dzień zimowy jest tak krótki, że mi te godziny snu właśnie wypadają za wcześnie. Zastanawiam się, czy na solarium nie pójść, może by mi pomogło...

Co do zdjęć australijskich - to nadal mam zdjęciowstręt, 30 tysięcy zdjęć leży sobie na dysku, przejrzałam tak około pierwszego tysiąca i na razie stanowczo odmawiam współpracy, potrzebuję przerwę. Z dobrych rzeczy - widzę, że ogarnę sprawę, wiec zaczynam rozglądać się za salą na pokaz slajdów. Żeby nie było Wam  smutno, że bez zdjęć to prezentuję żółwika, a nawet dwa:



Żółwika robi się tak, że warstwa kiwi, wartwa bananów, przełożone masą z mleka kokosowego zmiksowanego z daktylami i wiórkami kokosowymi. Układa się w kształt kopca i dekoruje wedle obrazka lub fantazji

Miałam małą skuchę z kiwi w żółwiu, bo było dość zielone i twarde, tu jednak powinno być dojrzałe. I następnym razem chyba zrobię oddzielnie masę z wiórkami, a oddzielnie z daktylami, to będzie jedna biała, a jedna ciemna, bo tak to kolorek był taki, echem... beżowy.....żeby nie powiedzieć dosadniej. Ale jakoś nikomu to nie przeszkadzało jeść. A mleko kokosowe jest smaczne, skubane.

Drugi skutek mojego siedzenia w domu to ciasteczka owsiane, którymi mnie zainteresował kolega na FB. Zobaczcie przepis:

- 3 szkl płatków
- 3 szkl startych jabłek
- 2 jajka
- rodzynki, cynamon.

Tak, ani mąki, ani cukru.
Płatki zmielić, bez jednej szklanki, co ją zostawić w całości, resztę zmieszać, i do pieca. 180 stopni, u mnie się piecze koło pół godziny, autor przepisu podawał 20 min, może mam chłodniejszy piekarnik, albo modyfikacja przepisu zmienia u mnie dynamikę dochodzenia ciepła: bo nie używam startych jabłek, tylko zawekowane musy z jabłek z działki, co to pies ich nie chciał, kot nie dojadł, a dobrych jabłek szkoda wyrzucać i dlatego pokutuje pół szafki zawekowanych jabłek w słoikach. Teraz się zjedzą. Ale jak konsystencja jabłek jest paćka, a nie wiórki, to może ciepło wolniej wchodzi w ciastka. Efekt i tak jest znakomity, co można zobaczyć:


A na koniec o.... dżemie z kiwi.
Kolejna modyfikacja ciastek (tamte się bardzo szybko zjadły) powstała w związku z tym, co w szafie z przetworami zalega. A zalega tam dżem z kiwi. Mówię poważnie. Kto robi dżem z kiwi?!? Oraz ledwo zagotowane pakuje w słoiki jako dość płynną pulpę? Ten, kto ma kiwi po kokardki i już nie może przejeść. A to było polskie kiwi...

Polskie kiwi nazywa się inaczej aktinidia, i jest pnączem, którego drobnoowocowe gatunki są przystosowane do zimniejszych klimatów. Rosło toto na naszej działce, dobre 15 lat bez owocowania, i właściwie zastanawialiśmy się czy nie wyciąć, ale że dobrze budowało zieloną ściankę zasłaniającą od płota, tośmy darowali. Po 15 latach roślinka raczyła wydać z siebie dwa grona owocków. Baaardzo dobre. Aromatyczne, wygrzane słońcem, dojrzałe z krzaka, a nie wożone w krzynkach przez pół świata. Pycha. Tylko pachnie malizną.
Kolejnego roku, krzaczek raczył wydać z siebie pół skrzynki. Wreszcie wszyscy się najedli i dali gościom spróbować.
A trzeciego roku.... ojoj... zaowocowało całe wielkie pnącze, i było tego trzy skrzynie, czyli kilkadziesiąt kilo. Nikt już patrzeć nie mógł na kiwiaczki, a ten owoc nie poleży, bo dojrzewa hurtem w ciągu dwu tygodni na koniec sezonu działkowego, czasem trzeba się ścigać z przymrozkami, kto pierwszy. Trochę czuliśmy się przytłoczeni dobrobytem. I tak robi się dżem z kiwi. Z rozpaczy, bo już nie wiadomo, gdzie te owoce wetknąć. Swoją drogą bardzo dobry dżem, a urok dżemu polega na tym, że to małe polskie kiwi to ma skórkę nie włochatą i nie trzeba obierać, można walić do dżemu całe, tylko szypułki poobcinać, jak agrest.

Czwartego roku wyścig do kiwi wygrały przymrozki, uratowaliśmy z pół skrzynki. A w tym roku było mało, bo mróz pouszkadzał krzak zimą, ale szczegółów nie wiem, bo pojechałam do Australii..

Poniżej zdjęcie ciastek z dżemem z kiwi. Dołożyłam kiwi oprócz pulpy z jabłek. Dobre wyszło. Swoją drogą jeśli można z jabłkiem, oraz z bananem, to czemu nie z kiwi?



Wersja z bananem: z bananem robi się jeszcze prościej: równoobjętościowo rozgnieciony banan i owsiane (niemielone) płatki. Rozduśdać banany, wymieszać i do pieca, można dodać rodzynek, wychodzi tak słodkie, że rodzynki w takim cieście są kwaśne.

Smacznego. O kocie będzie w następnym odcinku. O Australii też jeszcze będzie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz