---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

czwartek, 24 stycznia 2013

Góry Błękitne. Znowu zimno. A do tego: Wąż. Jedzenie.


 Wróciłam w Błękitne. Kurza noga, znowu zimno!!! Przed chwilą były upały, w Sydney latałam w krótkich gaciach i zdychałam z gorąca, bo dobrze ponad 30, jak nie aż 40. Ale większość fali upałów przesiedziałam najpierw pod Kościuszką (śnieg na górze, 12 stopni w dolinie, a dookoła pożary, 38 stopni i zamknięte parki narodowe, oprócz tego właśnie co ma góry), po czym wylądowałam w Nowej Zelandii, gdzie jest sporo chłodniej, i był upał: 30 stopni. Znaczy dla miejscowych to było niespodziewane gorąco i 10 stopni więcej niż dotąd. Dla mnie odwrotnie, 10 stopni mniej niż zwykle - siedziałam se długich spodniach, a miły chłodny wietrzyk owiewał mi buzię. Nowozelandczycy ociekali potem. Tak, że upałów zaznałam tylko przejeżdżając przez Sydney pomiędzy wjazdami. Dwa dni w saunie....
I przyjechałam w Błękitne, ciesząc się że tu upału nie będzie, tylko miło i łagodnie ciepło. Dygu, dygu, gydu z zimna. Akurat przyszły deszcze. W Sydney było ciepło i wilgotno, tu siedzę w polarze. Gospodyni w polarze i pod kocem opowiada:
G - Ty wiesz jakie tu były upały? Zdechnąć można. 40 stopni! A tu rozgrzany dach, nie ma klimatyzacji, nie ma się gdzie schować, nie ma jak przed tym uciec. - A gada starannie opatulając się kocem z ciepłą herbatką w garści.
L - Wiesz, co? Co przyjadę, to opowiadacie mi o upałach. A tymczasem, popatrz na siebie - siedzisz okutana a koce, i ja też, a jak przyjechałam wiosną, to też siedziałaś tak ubrana, a ja w trzech polarach się przytulałam do grzejnika. I też opowiadaliście mi o strasznych upałach. Czy Wy mnie, aby, z tymi upałami w trąbę nie robicie?

Oczywiście robiłam sobie żarty. Po prostu ominęła mnie fala upałów, bo byłam w podróży. A szlaki dookoła mają kartki z zakazem wstępu do lasu (Dosłownie: Narodowy Park zamknięty do odwołania). Dobrze, że pada to jeszcze pochodzę po klifach, nie zdechnę z upału. Ino w mgłę i deszcz to widoki marne.

Wczoraj natknęłam się na takiego wężyka na ścieżce. Nazywa się podobno miedzianogłowy (cooperhead) i jest jadowity i niebezpieczny, ale podobno pożyteczny, bo podobno zjada inne węże. Ma podniesioną głowę bo jest zły, i chce gryźć. Rozdrażniłam go niechcący, bo usiłowałam wypłoszyć ze ścieżki. Nie zszedł, wróciłyśmy się i poszłyśmy inną dróżką.


A teraz mała scenka rodzajowa.

Byłam w gościach u australijskiej Kirgizki. Poznanej znacznie wcześniej nad jeziorkiem. Poczęstowała mnie obiadem i herbatą.
L - Bardzo dobra herbata - Pochwaliłam.
K- Tak, gorąca. Dobrze wypić gorącego po obiedzie.
L -Nie, nie. Znaczy, to prawda, że dobrze wypić coś gorącego po obiedzie, ale mi chodzi o to, że ona ma bardzo dobry smak.
K - A, tak, bo to nie jest australijska, tylko (i tu padła nawa jakiegoś azjatyckiego kraju), kupowana u Turka.
L - A, to dlatego taka dobra. No, tak...
K- No, tak... Australijska ma taki.... taki... odmienny smak...
L - "Odmienny"? - uśmiechnęłam się - ależ... Jesteś niezwykle uprzejma.

Saga to rarytas przy tym, co tu się pija. Przy czym jest to gorący kraj, więc dużo pija się wody czy soków. Na mnie patrzyli dziwnie jak chciałam herbaty w upały.

Z rzeczy paskudnych to jeszcze paskudny jest najpopularniejszy i najtańszy chleb tostowy (cena od 1 do 3 dolarów za paczkę). Są lepsze chleby, ale porządnego, ciężkiego, twardego, prawdziwe chleba to pojadłam na Nowej Zelandii. Też był to jakiś wynalazek z mąki ryżowej i bezglutenowy, czy jakiś taki. Nie wczytywałam się, by wyglądał jak staropolski, konsystencję i twardość miał jak staropolski, i smakował bardzo podobnie. W Australii najlepsze co jadałam było podbarwiane, trochę nadmuchane, albo biała mąka plus otręby. To, co udaje się kupić najlepsze jest gorsze od przeciętnego co mogę dostać w przęciętnym warszawskim sklepie nocnym, kiedy już jest przebrane pieczywo.
I nie da rady dostać kaszy. Jest ryż, makaron, albo ziemniaki. I koniec.
Natomiast jest dużo różnych warzyw, dużo owoców, dużo mięs, znakomity nabiał: śmietanę mają pyszną, normalną, gęstą, lekko żółtą i bez poprawiaczy, taką prawdziwą tłustą i dobrą. Dobre orzechy, dobre słodycze. I jak napisane że w środku są orzechy to naprawdę są, a nie jakieś dmuchane ryże. Stosunkowo mało jest chłamu (tu Nowa Zelandia ma gorzej). Natomiast pewną wadą przy podróży są duże opakowania (Na Nowej Zelandii też).  I przy zmianie miejsca pobytu jest kłopot z wożeniem żarcia i dużego plecaka. Trzeba włożyć trochę logistyki, a czasem pogodzić się z brakiem obiadu.
Aha, dla miłośników chińskich zupek: są. I to nawet dość tanie, ale nie pytajcie o szczegóły, je tego nie tylko nie jem, ale nawet nie wącham. Mówię o torebkowych szybkich, a nie o porządnym jedzeniu w knajpie - w knajpie chińska zupka jest pycha i jest to relatywnie tanie jedzenie knajpowe.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz