---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

czwartek, 18 grudnia 2014

Lody własną ręką.

Odkrycie wyszło mi przypadkiem. Chciałam se zrobić koktajl  jagód, co zostały zamrożone w lodówce z lata. Jak nie przejadaliśmy plonów działki, to wsadzaliśmy w zamrażalnik i teraz pokutowało parę torebek w lodówce. Jagody dobre na oczy, ja = dużo komputera itd, no i po co mają leżeć - wrzuciłam w mikser, czy malakser czy jak tam się nazywa ten kubełek z kręciołkiem na dole.

Ale nie wlewałam kefiru od razu, bo by mi te jagody latały w płynie i się tłukły, zamiast zmiksować. Spróbowałam zmiksować na sucho, a doleję potem. Mikser "chwycił" (czasem miksery nie dają rady uciągnąć obiektów mocno zmrożonych i twardych). Zmiksowało się na "puch". Jak sypki śnieg w mroźny suchy dzień. Git. Dolałam kefiru, ale niedużo, żeby się lepiej mieszało, bo jakbym wlała dużo to kawałki masy by się telepały w płynie. Puściłam, bzyknęło, zmiksowało, git. Zaglądam. Chwila... wygląda jak lody. Hm... łyżeczka..... zanurzyć..... do buzi... MNIAM! LODY! JAK ZE SKLEPU (w sensie konsystencji oczywiście, bo w kwestii smaku to była czysta poezja. W sklepach jagodowe są zwykle przesłodzone i niejadalne, jedyne dobre sprzedają w takiej jednej cukierni na Krupówkach w Zakopanem, przy poczcie głównej, zajadam się ilekroć jestem.)

Nic już nie dolewałam, tylko schowałam kefir do lodówki, a przejrzałam zamrażalnik, ile jeszcze mam jagód. Teraz, gdy piszę odcinek, nie ma już żadnych.... :-) Przetestowałam mrożone mandarynki, jabłka, mango, truskawki, pomarańcz, banana i kiwi ze słoiczka. Ze słoiczka jest źle.

Musi być zamrożony świeży owoc. Bo się robi papka. Coś musi być z kształtem kryształków lodu w czasie mrożenia, jak są w komórkach - gotowanie przy wekowania rozwala strukturę - owoce ze słoiczka są przecież kłapciate, to jest właśnie to. Nie "idzie" też śmietana zamrożona jako kostki - są duże kryształy lodu i robi się papka, nie ubija się masa. Musi być mrożony świeży owoc. Dowolny owoc byle wodnisty. Czyli orzech nie może być, bo za mało wodnisty, ale może być... ogórek! Tak, tak, tak, zrobiłam lody na słono. Oto one:

Trzy osoby jadły mlaskając. Okrzyknęły mianem "caciki", ale czosnku nie dawałam (nie miałam odwagi aż tak pojechać po bandzie).


Przepis:
około 1,5-2 szkl drobnych mrożonych owoców (większe można pociąć do mrożenia).
płyn - parę łyżek do około szklanki - zależy jak zimne są owoce i jak zimny jest płyn, trzeba dać tyle, ile masa przyjmie, to różnie wychodzi.
Miksujemy same owoce i do tego zmiksowanego dodajemy powoli płyn, porcjami.

Można robić i na wodzie, mleko jest niezłe, tylko mi brakuje śmietanowej nuty w takich lodach, są bardzo sorbetowe (nawet na mleku 3,2%), a takich nie lubię. Z kolei śmietana się "maśli" na łyżce, wytrąca się masło i to bardzo niemiłe przy jedzeniu, a śmietanowej nuty w smaku niet. Ani 30% ani 18% nie była dobra, obie się "maśliły", choć śmietana wydawała mi  się wcześniej oczywistym wyborem. Nu, nu. Najlepiej "chodzi" jogurt, takie wersje greckie, czy bałkańskie, 9% tłuszczu. Ja biorę nadbużański, właśnie z takimi procentami (nie płacą mi za reklamę, a szkoda). Niezły był też kefir 4%, tłustszych nie widziałam (a wzięłabym).

W końcu krowa, kurka wodna, daje mleko 5-6%, a nie żadne "tłuste 3,2%". Wiecie o tym, prawda?  Że tłuste 3,2 to bzdura, ono już jest odtłuszczane? Kto nie wiedział - naprawdę mleko od krowy ma 5-6 %. Widziałam kiedyś ogłoszenie w gminie (na Mazurach), że w skupie mleko jest ze tłuste (5,7 bodajże) w stosunku do zakontraktowanego zgodnie z normą Łuni Łełropejskiej (5,6 bodajże). I jak gospodarze nadal będą oddawać za tłuste mleko to będą kary. Myślałam, że jakiś żart, ale pieczątki miało. Znaczy się za dobrą karmę dawali krasuli, trzeba będzie dać gorsze siano (od tego co krowa zje zależy i aromat i tłustość mleka. Jak się naje dużo wonnych kwiatów, mleko potrafi pachnieć :-) ). Odjazdowo, nie? Kary za za tłuste mleko... Bosz....


Owoce do mrożenia lepiej rozkładać warstwą, a potem zsypać razem, bo jak się od razu zamknie w pudełeczku, to lubią się zmrozić w konglomerat i trudniej to wyjąć i wsadzić do kubka. Zwłaszcza soczyste owoce w kawałkach lubią się "zbić" kupę.

Na zdjęciu poniżej lody ogórkowe w dzbanku, tym miksującym (jak się przyjrzeć, widać ząbki miksujące na dnie). Fajny kolorek, nie?

Smacznego. Donieście, co dobrego zrobiliście, to też sobie zrobię.


PS. Kolejne eksperymenty.
Wczoraj była marchewka, ale nie podobała mi się. Smak dobry, kolor śliczny, konsystencja zła. Zostają "farfocle", nie miksuje się na gładko, chyba ma za mało wody w sobie. Ale ogórek jest super i wejdzie w skład moich lodów na stałe.

wtorek, 9 grudnia 2014

Kolacja przez internet.



Dawno, dawno temu…. No, nie, wcale nie tak dawno…. Była sobie para, chłopak i dziewczyna, którzy się kochali, ale studiowali i jedno z nich pojechało daleko, daleko, żeby studiować gdzie indziej w ramach Erasmusa.

Jako, że mimo odległości, nadal się kochali i do siebie tęsknili, to… jedli razem kolacje. Każde z nich szykowało sobie miskę jedzenia, odpalało kompa o umówionej godzinie i… razem jedli. I gadali. I w ten sposób razem jedli kolację, każde w swoim kraju, każde przy swojej stole, ale z kablem po którym biegł obraz i głos.

Urocze.
Przecież to jeden z najpiękniejszych sposobów wykorzystania naszych nowych szybkich technologii. 

Historię usłyszałam w ramach rekolekcji, czy nauk „Pomarańczarnia”, dominikanina Szustaka. 
A poniżej różyczki w niesamowitym kolorze: jedne czerwone, drugie żółte, a trzecie mieszane z tych samych kolorów. Niesamowite. Jak zobaczyłam, to zapragnęłam. A nawet nie chcieli drogo.


piątek, 5 grudnia 2014

chatka Hobbita w Norwegii

Pojechało sobie dwóch gości za koło podbiegunowe, w Norwegii, bo lubili serfować, a tam są dobre fale. Nie wiem jak mogli się dobrze bawić, jak tam jest tak pieruńsko zimno, ale pewnie ich grzał ciepły prąd, co sprawia że tam jest jakoś tak koło zera.

Chatki tam nie było, bo było z dala od ludzi (i o to im chodziło), to sobie chatkę zbudowali. Z tego co wyłowili z morza. Historia milczy o tym w czym spali, zanim wybudowali, bo podobno wzięli tylko deski surfingowe. Może ktoś z czytelników się dokopie.

Chatka stoi do dziś, i jest ogólno-dostępna - Norwegia to kraj słabo zaludniony i nie mają tam takich restrykcyjnych przepisów ochrony przyrody jak u nas i można sie tam włóczyć gdzie się chce. Chatki ogólnodostępne - bywają, i można się dość swobodnie rozbijać z namiotem. Taki kraj.

I  można tę chatkę obejrzeć teraz, nie ruszając tyłka z kanapy. Jest filmik, bardzo ładny i ciekawy, o tu:
https://www.youtube.com/watch?v=ad8i0WXevYo&feature=share
Miłego oglądania.
 

Zbyt duże marzenia. Zbyt kolorowa tęcza.

 
 
Co to są wygórowane marzenia? 
 
Zgadało się z kumplem o niestandardowych rozwiązaniach życiowych. 
 
Znam ludzi którzy rozważają wszystkie możliwości jakie mają (chodzi o rzeczy grubej wolty życiowej i niestandardowego, nieetatowego zatrudnienia: zmiany zawodu, pójście do klasztoru, handlowanie w necie, założenie firmy itd), lub są tego blisko tego żeby rozważać wszystkie możliwości, i sporo z nich ma nietypowe życia. A fajne życia. Aż kiedyś kumpel z pracy mnie spytał, czy nie mam jakiś normalnych znajomych. A jak sie zdziwiłam, że o co chodzi z normalnymi to powiedział: no wiesz, popatrz co mi opowiedziałaś: jeden hoduje ślimaki (w celach handlowych), drugi pisze książki, dwóch wyniosło się w dwa przeciwne końce świata, oba ciepłe i daleko od Polski, na stałe, a moja najbliższa przyjaciółka handluje na allegro, zamawia towar kontenerami z Chin (a jest genetykiem...). O, nie wymieniłam malarki ikon - ona z tych ikon żyje, to jej jedyna praca, ale o niej to chyba nie gadaliśmy. Jak dla mnie to oni są normalni, ale faktycznie, nie są standardowi. Czy emerytura na Hawajach, to właśnie te wygórowane pragnienia czy marzenia? 
 
I kolejna dygresja - byłam zaskoczona jak tanio można było kupić dom na Hawajach przy plaży - sprzedawał się jeden koło kumpla, tego co z Polski wyjechał. Dom z działką z własną plażą, i taki dom spokojnie był w zasięgu polskiej kieszeni, cena porównywalna z ceną mieszkania w Warszawie. Byłam zdumiona ceną. To była typowa cena tam, nie jakaś obniżona, bo ostatnio jest czas kryzysu w Hameryce, więc tam generalnie ostatnio jest tanio. Czy emerytura na Hawajach to taka właśnie głupia bajka dla naiwnych? Bo ten kumpel to zrobił. Niedługo przechodzi na emeryturę. Dom ma już od paru lat On lubi marzyć. 
 
(A, i wszystkie te osoby są do wyśledzenia w necie, nawet strona ze ślimakami, jakby ktoś pomyślał że fantazjuję to popodaję linki. Malarka ikon też ma swoją stronę. Tylko jeden z dwóch kumpli co się wynieśli - jest nie namierzalny. Mam tylko trochę zdjęć, bo go odwiedziłam. Czy odwiedzanie kogoś po drugiej stronie kuli ziemskiej też podpada pod "wygórowane"? Bo mi się ta wygórowana wycieczka ogromnie podobała i potem zrobiłam następną taką i teraz mam już pomysł na następne dwie, a jedna to już nawet wiadomo kiedy będzie. Ale ja dopiero niedawno odkryłam że można sobie gdzieś tak wziąć i pojechać i już.)
  
 Tu kumpel przyznał że nie docenił zakresu  moich przyjaciół.
 
Tak, wiem, że oni są niestandardowi.
 
I jeszcze jedną małą filozofię wyłożę. O etatach czy... nazwijmy to... wolnym zawodzie (pasanie ślimaków, pisanie książek, malowanie ikon, prace eksperckie wysokospacjalizowane, typu pisanie programów, czy ocena fachowej dokumentacji). 
 
Otóż jestem zwolennikiem teorii, że nie ma jednego dobrego wyboru, a zależy co dla kogo. Sporo jest zwolenników etatu, bo to stabilna, dobrze płatna i poważna praca. A te ślimaki itd, to taka zabawa, co to trzeba dorosnąć i zostawić. Ja to widzę trochę inaczej. Uważam że są ludzie którzy są predysponowani do etatu, a inni z kolei do "wolnego zawodu". Przepracowałam na klasycznym etacie 2 lata, i decyzja o przejściu na inne formy była jedną z najlepszych w moim życiu. Nigdy, nawet w najtrudniejszych momentach mojej pełnej zakrętów zawodowej drogi, nigdy nie żałowałam, a przeciwnie: uważałam, że to wielkie szczęście że podjęłam decyzję o wersji bez etatu. Nie rzuciłam roboty z dnia na dzień ani nie czekałam aż mi z nieba nagle jakaś kasa z nic spadnie tylko sobie wypracowałam nie-etatową alternatywę włanymi ręcyma i głową. Mi pasuje. Nie każdemu by pasowało. I nie mówię że mi jest teraz różowo, ale na pewno (na pewno!) jest mi lepiej niż gdybym wybrała etatową drogę. Nawet w najtrudniejszych momentach uważałam i uważam, że to jest lepsza wersja dla mnie. Ale nie dla każdego, bo nie każdy ma takie cechy osobowości jak ja. 
 
Na przykład: pewna znajoma powiedziała mi, że pracowała w domu "na kablu" przez krótki czas, jak miała małe dziecko i siedziała w domu. Nienawidziła tego, bo trudno jej się było zmobilizować do roboty i odbierała to, jako wiecznie wiszącą siekierę nad głową. Z ulgą wróciła do etatu - wyraźne godziny, własne biurko, od - do, zamknąć pokój i do domu. Dla niej - super. Dla mnie? He he. Ja zrobiłam dokładnie odwrotnie. I każda z nas cieszy się z tego, co zrobiła. 
 
Nie uważam się za lepszą, bo mam wolny zawód. Nie uważam się za gorszą. Nie biję pokłonów przed etatem, nie wywyższam go, wręcz nie lubię, ale.... możliwe, że gdybym miała dziecko, to komfort psychiczny comiesięcznego dochodu skłoniłby mnie do etatu jako najlepszego rozwiązania. Choć tak nie lubię etatu, że ostro kombinowałabym jak wybrać. W wolnym zawodzie jest mniej finansowego komfortu, ale np można się powłóczyć po świecie. Więcej - można pracować, włócząc się po świecie. Więcej - część ludzi się włóczy z dziećmi. Jak dla mnie to hardcor, ale co kto lubi. I znów - to nie znaczy, że oni są lepsi, ani nie znaczy, że masz spakować dzieci w plecaki i pojechać do Ekwadoru. Bo może Ciebie to po prostu nie bawi. I nic w tym złego. Ale jak mi czasem ludzie mówią: o, ale ty masz fajne pomysły, ale ty masz jaja (dla niezorientowanych czytających: ja mam na koncie życiowym trochę rzeczy typu tych ciągle cytowanych ślimaków) - nie uważam że mam jakieś szczególne jaja, ja po prostu bym zwariowała na etacie, więc robię  w tym, w czym jest mi dobrze. I już. Czy to znaczy że zasługuję na podziw, bo robię rzeczy niestandardowe? A może przeciwnie, na naganę, bo odstaję od większości (etatowego) społeczeństwa? Spotkałam się z obydwoma podejściami.

Czy tęcza może być zbyt kolorowa?
 

wtorek, 2 grudnia 2014

Budka telefoniczna ocieplana, z łazienką.

Gadam na czacie ze znajomym:



L- Widziałam działkę na sprzedaż na Kabatach. Jakieś 2000 m za jakieś 100.000. Tanio.
Z- Kupujesz działkę??
L- Całkiem tanio jak na Wawę, tylko.... nie ma pozwolenia na budowę... A kupiłabym taką
Z- Dlatego tanio.
L- To jest, tak na oko, w otulinie Lasu Kabackiego. Ciekawe czy można mieć jakiekolwiek siedlisko. Jakby tam można było na skraju lasu mieszkać,  to to jest 15 min od metra, to by było super. Ale tak sobie raczej teoretyzuję na razie. Co nie przeszkadza sprawdzać ceny interesujących działek czy domów.
Z- tutaj: klik Piszą, że po prostu w takim miejscu nie zmienisz przeznaczenia ziemi.Więc jak jest rolna, to jest rolna i koniec.
L- ale na rolnej można mieć siedlisko?
Z - Nie wiem. tutaj: klik Kiedy nie trzeba uzyskać pozwolenia na budowę
www.infor.pl
Według tego to nawet na altany trzeba mieć pozwolenie jeśli poza ogródkami działkowymi.
Zabudowa zagrodowa i obiekty gospodarcze... są dopuszczone. Ale trudno by było w ten sposób zbudować choćby mały domek.
L- Ale kiła
Z - Faktycznie jest coś z tymi siedliskami: klik
L - Przeczytałam te Twoje linki: mogłabym mieć parkometr (z zasilaniem), budkę telefoniczną i basen. Bez zezwolenia i legalnie.
Z- Ale musiałabyś być rolnikiem, czyli 5 lat uprawiać ziemię, albo skończyć studia rolnicze.
"(wykładnia gramatyczna tego przepisu jest niejasna. Niektórzy uznają, iż każdy stopień wykształcenia musi mieć profil rolniczy, inni natomiast uważają, że obowiązek profilu rolniczego dotyczy jedynie szkoły zasadniczej, a wymóg przepisu art. 6 spełniony jest po ukończeniu jakiejkolwiek szkoły średniej lub wyższej"
Czyli na upartego może by się dało, ale na mur beton będziesz miała ekologów i inspekcje budowlane na karku, albo i proces sądowy. Pomysł z parkometrem jest super. Jeszcze mogłabyś mieć zabudowania gospodarskie - oborę dla kotów.
L- i kolektory słoneczne wolnostojące. Mogę też docieplić budkę, też bez zezwolenia.
i chyba mogę mieć ogród zimowy? jeden na 500 m działki bez zezwolenia?
Jakiej wielkości może być taka budka telefoniczna?
Z- Użerania mnóstwo, ale za to po roku możesz wydać swoje przygody w formie książkowej i z tego żyć.
L - Czy budka telefoniczna może mieć łazienkę i kuchnię?
Z - Chyba nie, o ile nie znajdziesz jakichś norm unijnych na temat konieczności kąpieli zwierząt gospodarskich.
L- Czy mogę spać w oborze (dla kotów?)
Z - Nikt nie wnika, gdzie śpisz.
L - Z kąpielą kota może być problem. Może rybki?
Z - No tak, staw na pewno można mieć. Taki do kąpieli też.
L - Tak, bez zezwolenia. I mogę go pogłębić bez zezwolenia legalnie. Nie wiem czy mogę ogrzewać
Z - No, koty gospodarskie muszą mieć ciepło.
L - ale może jakieś ryby tropikalne mogę hodować?
Z- Coraz ciekawiej. Napisz książkę. Nawet fikcję, jak to próbujesz załatwić.
L - A czy muszę mieć wodę w basenie? I czy mogę go zadaszyć? (żeby nie wpadały liście)

L- Mogę tą część o budowie domu wkleić w bloga?
Z - Ależ proszę.

Po skończeniu konwersacji przyszło mi jeszcze do głowy pytanie: czy ta budka telefoniczna może być na.... telefon komórkowy? (innego nie mam, ale może czas zacząć mieć)

niedziela, 23 listopada 2014

Zęby całe

Biegałam dziś po szronie.

Jaki jest sens biegać po zamarzniętym tartanie? Nie jest miękko w stópki.  Gorzej, butki mi się ślizgają.

W Australii nadchodzi lato. W NZ też i w Chili też.

niedziela, 2 listopada 2014

Lord Archer

Jeffrey Archer, lord z Angli, w wieku 61 widać wystarczająco dużo razy nadepnął innym członkom rządu na odcisk, że udało się im niby zgodnie z prawem wsadzić go za kratki.

Wyrok był na tyle zgodny z prawem, że nie uzyskał skrócenia przy odwołaniu, ani nie uzyskał uchylenia wyroku. Zważywszy jaka wysokość kary w porównaniu do innych podobnych czynów karalnych, to chyba go nie lubili, a jak się przyjrzeć sposobowi wykonania kary, to chyba nawet bardzo.

Lord pisał dziennik. Opublikował go. Jestem zachwycona czytając. Pochłonęłam wszystkie trzy tomy, nie byłam w stanie się oderwać. Jakie ten gość ma pióro. Jaki inteligenty dowcip i dystans. Jaką dyscyplinę wewnętrzną. I wrażliwość. I czasem mimo wszystko jest mu potwornie trudno, choć facet jest dużo silniejszy ode mnie - takiej dyscypliny nie umiałabym sobie narzucić. I dużo wcześniej bym się załamała.

Udało im się go złamać.

Nie zanosiło się na to. Dał sobie radę w pierwszym więzieniu, takim dla bardzo niebezpiecznych przestępców (rodzaj więzienia określono przed wyrokiem, że skoro nie wiadomo jaki wyrok, to najcięższe. Dlatego siedział z zabójcami recydywistami).

Dał sobie radę w w drugim. Lżejszym. Szanowano go nawet w obu.

Dał sobie radę w trzecim.

I kiedy już witał się z gąską, kiedy uzyskał prawo do przepustek, kiedy pierwszy raz puszczono do do domu, i kiedy właśnie uzyskał pozwolenie na pracę na zewnątrz... kiedy wydawało się że koszmar reżimu, meldowania się, marnych posiłków, niechcianego towarzystwa niebezpiecznych więźniów znacznie mu się zmniejszy, wszystko zrobił by tak było... wtedy przenieśli go do więzienia z zaostrzonym rygorem.

Przestał pisać. Przez pół roku, do wyjścia na wolność przestał pisać. Nie napisał też nic konkretnego o powrocie "do żywych", a to dla więźniów jest trudne. Takie parę uwag, głównie o tym, że nie wyda żadnego oświadczenia dla prasy. I że nie wydał.

Nie wiem co mu zrobili. Jak go zastraszyli. Jak złamali. Może wystarczyło to odebranie namiastki wolności kiedy już właśnie ją dostał. Jak zabrać dziecku cukierka. Można się załamać. W miejscu gdzie czekasz na odwiedziny. Nawet odwiedziny adwokata mogą "zrobić" dzień: uczynić go lepszym, wartościowszym, na to się czeka. Nawet dodatkowe zajęcia, cokolwiek, by nie siedzieć i nie gapić się w ścianę. W miejscu gdzie jeśli po ćwiczeniach na siłowni nie zdążysz do prysznica, bo będzie długa kolejka, to o oznaczonej godzinie i tak idziesz do celi. I do wieczora siedzisz w brudnych rzeczach. Gdzie ... tyle rzeczy przeczytałam, z których nie zdawałam sobie sprawy. Kiedyś myślałam, że jakby się trafiło (żyjemy w świecie tak złożonych przepisów, że trudno któregoś nie złamać) to najwyżej posiedzę, odpocznę, napiszę książkę. Już mi się tak nie wydaje. Parę osób pisało książki w więzieniu, ale nie wiem czy dałabym radę. Przede wszystkim więzienie naprawdę skutecznie niszczy człowieka, i to widać w tej książce i wszystkie programy resocjalizacyjne są w porównaniu z tym śmiechu warte jak światło świeczki przy stuwatowej żarówce. Takie łamanie, że nic od ciebie nie zależy i kaprys, albo nieuwaga personelu może odebrać najcenniejsze rzeczy. A to co robisz tak kompletnie się nie liczy...

Dzięki Ci lordzie Jeffrey'u, żeś napisał te książki. Nie, nie poszły na marne te dwa lata w kiciu. Współczuję Ci niesprawiedliwego wyroku. Ale jakim wspaniałym głosem umiałeś to opowiedzieć. Jeśli więźniowie mieliby znaleźć orędownika, to dobrze mają taki głos za sobą. To nie chodzi o to by nie karać, tylko by karać z sensem, co przebija z każdej karty książki. Dzięki.


Jeffrey Archer żyje nadal (2014), i publikuje, choć o więzieniu nic opartego na faktach już nie opublikował.




sobota, 1 listopada 2014

Alien. On nie ma stawów.

Kot zwinął się w kłębek. Zwykle koty sięgają sobie pyskiem pod ogon - ot choćby w celach higienicznych. Moje stworzonko sięga nie tylko pod ogon. On skręca się mocniej, sięga gdzieś do połowy brzuszka, czyli zwija się nie tylko w kółko, ale w półtora kółka. A rozbroiło mnie jak zobaczyłam ogon zarzucony na główkę, między uszkami i sięgający dalej... na plecy, między łopatki!


wtorek, 21 października 2014

Zielony płomień - czyli "Tańcząca z butelkami"

Napaliłam się na lapkę oliwną lub podobną w zielonym szkle. Lub niebieskim, ale nie mam prostego pomysłu skąd niebieskie pozyskać. Zielone - jest w butelkach.

Teatrzyk "Tańcząca z butelkami" przedstawia sztukę pod tytułem:
(fanfary!!!!)
"Tniemy butelkę"
Prolog
Dawno dawno temu... No, nie, no, dobra, całkiem współcześnie przeprowadziłam wywiad jak się przecina butelkę i robi z niej szklaneczkę. Naleję oliwy, knot zrobię, będzie pięknie.... Najprostszy wydał mi się sposób ze sznurkiem: zawijamy sznurek dookoła butelki na wysokości cięcia, polewamy palnym badziewiem, palimy, a potem wrzucamy do zimnej wody. Podobno pęka.


Akt pierwszy - oliwa
Wzięłam oliwę. Będą ją palić za  chwilę w szklaneczce, mogę palić na butelce.

Butelkę owinęłam knotem, polałam oliwą knot, odpaliłam, i..... Nie chciało się palić. Z wielkim bólem, trzymając dłuższy czas w płomieniu świecy, długo grzejąc dałam radę przeciąć jedną butelkę, rozwalając ją solidnie przy okazji. No, nie działa, nie to paliwo.
Kurtyna.


Akt drugi - zmywacz do paznokci
Jako że resztka zielonej butelki dawała prześliczne światło jak się w niej odpaliło świeczkę - zachęciłam się do dalszych prób. Autorzy poradnika cięcia butelek zalecali jako paliwko acetonowy zmywacz do paznokci. Wzięłam zmywacz.

Co prawda bezacetonowy, bo taki miałam, ale jacyś dobrzy ludzie powiedzieli mi, że to wszystko jedno. Owinęłam, polałam knot, podpaliłam i.... Knot palił się za dobrze. Cokolwiek było w tym zmywaczu paliło się błyskawicznie, jeszcze nad sznurkiem, i nie rozgrzewało szkła. I szybko gasło. Nawet polewając dużą ilością zmywacza i długo paląc nie udało mi się rozgrzać żadnej butelki. Ani jedna nie pękła.
Kurtyna.


Akt trzeci - zróbmy miksa.
Po konsultacji z chemikiem zmieszałam oliwę ze zmywaczem, wstrząsnęłam buteleczkę, zrobiłam emulsję (jakoś słabo się mieszało, choć powinno). Polałam knot, licząc na to, że oliwa ściągnie trochę lotność zmywacza, a zmywacz podkręci  słabo palącą się oliwę i spotkają się w połowie - a o to chodzi. 

Odpaliłam. Mieszanka nie miała tych właściwości, na które liczyłam. Niestety: paliła się dwufazowo. Najpierw unosił się lotny i nie grzejący płomień ze zmywacza, a potem, jak się długo potrzymało to z trudem i oporem paliła się oliwa. Wykorzystując oliwową frakcję z trudem i mało skutecznie przecięłam jedną butelkę. Głównie się rozpękła.
Kurtyna.


Akt czwarty - przegląd szafy.
Do sklepu mi nie po drodze żeby kupić jakieś fachowe paliwko, więc wyjęłam ze szafy wszystkie dziwne palne obiekty. Znalazłam zmywacz do paznokci drugi, oraz rozpuszczalnik uniwersalny.

Owinęłam knotem kolejne butelki, na pierwszy ogień poszedł zmywacz - bo to znane i bezpieczne, to niespodzianek nie będzie i nawet jak będzie skucha, to będę miała brwi. Odpaliłam.

BINGO!!!

Paliło się równo, wyraźnie, dobrze, a nie wybuchowo - no cuś pięknego, butelki poszły jak trzeba (może nie równo, ale najrówniej z całej gromadki).
Przyglądam się co to za zmywacz, żeby dokupić więcej tego cuda. Tylko żeby było to co trzeba, a nie dowolny zmywacz. Patrzę na producenta i skład. Skład. Skład.... Pierwszy składnik: aceton!
Czyli mieli rację ludzie z tutoriala, że acetonowy zmywacz, a ci co doradzali, że wszystko jedno, bo się wszystko pali tak samo to jednak racji nie mieli.

Ciekawe, czy można teraz jeszcze dostać acetonowy zmywacz do paznokci? Ten z szafy był bardzo stary, a moda teraz na "ekologiczne" i wszystko, co widziałam w sklepach było bez acetonu w składzie, bo to zaleta zmywaczy (jak dla kogo...).

Epilog.
Zmywacz mi się skończył. Nie wiem jak pali się rozpuszczalnik uniwersalny, a do sklepu nadal mi się nie chce iść. Może też dobry? Mam całą butelkę, a on do niczego mi nie jest potrzebny.
Mam nadal brwi, a i chyba przez jakiś czas jeszcze będę je miała, bo na razie... 
skończyły mi się butelki.

Oklaski.
Kurtyna.

wtorek, 14 października 2014

MacGyver po polsku

Chciałam ci ja przeciąć butelkę. Tak na pół.

Naczytałam się jak to można zrobić i najmniej kłopotliwe wydało mi się obwiązanie jej bawełenianym sznurkiem, polanie czymś palnym tego sznurka i wrzucenie do zimnej wody (WŁÓŻ OKULARY PRZED).

Jak powiedział, tak zrobił.

Owinęłam pracowicie butelkę nitką, a miałam taką lepszą, dratwę, kilka razy owinęłam, nasączyłam oliwą (w filmie był aceton, ale co tam, też się pali przecież). Nitka nasiąkła, przyłożyłam ogień. Ogień w dotknięciu nitki - zgasł. Przyłożyłam do końcówki supełka - zgasło.

No dobra, może to nie bawełna?

Wzięłam zwykłą białą nitkę. Złożyłam kilka razy, obwiązałam butelkę, nasączyłam, podpalam.
Ogień zgasł.

Butelka nieco już obciekała oliwą, ale twarda jestem, obwiązałam butelkę czerwoną BAWEŁNICZKĄ. No, to już na pewno może robić za knot. Nasączyłam. Podpalam. Końcówka przy supełku chwilę się paliła. Po czym - zgasła.

Wrrr...

Twarda jestem. Wzięłam chusteczkę higieniczną. Skręciłam lont. Nasączyłam, choć butelka już uciekała, ale lont akurat nie chciał ociekać.
Podpaliłam.
Z trudem i bólem, łaskawie, po długich namowach raczyło się zapalić, a paliło się jakby chciało a nie  mogło.
Założyłam okulary, wrzuciłam do wiadra. Zagrzechotało. Już wiedziałam, bez zaglądania, że widać sie cała ścianka zagrzała.

Może powinnam mieć mocniejsze paliwko? Żeby tak nie walczyć z żywiołem?





.



środa, 8 października 2014

siatka na kota

Robię nie takie drobne roboty ciesielskie na działce. Korzystam z dobrej pogody. Tylko zimno. Zimno jest tak bardzo, że kot, który nienawidzi być przykrywany czymkolwiek i szybko z pod przykrycia wyłazi - przyszedł i poprosił, żeby go wpuścić pod kołdrę. Uznałam, że to już czas przenieść się z noclegami do ciepłego domu.

Swoją drogą śmiesznie wyglądał, bo wlazł pod kołdrę, odkręcił się tyłkiem do mnie, a nosek wystawił na zewnątrz, i oczka też, i połowę uszek, ale głównie starał się mieć uszka schowane, więc je miał przypłaszczone płasko przy głowie żeby kołdra przylegała. Ten pysk co wystawał spod kołdry wcale nie wyglądał na koci, tylko bardziej jak jakiś borsuk czy nutria, taki długi jakiś. Śmieszny kot.

Będę montować siatkę dla kota w oknie. Będzie mógł latać po parapecie, a nie poleci z wysokiego piętra. Czy ktoś wie gdzie kupić siatkę metalową delikatną z wyglądu o w miarę drobnych oczkach, tak do 4 cm?

niedziela, 28 września 2014

Norwegia. Wyskrobki.

Przeglądam zapiski. Zimniej niż w Polsce. Ale nie dużo.
Bardziej dziko.

Przepłoszyłam bobra. Zmartwiłam się. Po trzech dniach się wyniósł z mojego cypelka. A może powinnam napisać z jego cypelka. W końcu to ja byłam tam gościem. Ale pod koniec pobytu widziałam jak płynął na patrol na cypel. Siedziałam przy ognisku w zatoczce, i miałam dobry widok. Akurat nie kucharzyłam (rzadkie przy surwiwalu, zwykle się skacze koło żarcia) i on sobie płynął. Znaczy, że wróci na cypel. Ulżyło mi. Nie chciałabym uszkodzić przyrody swoim pobytem. Lubię być jak Indianin, tak przejść po lesie czy tak obozować, by nikt nie widział, by wtopić się w las. I chyba nawet nieźle mi wychodzi, ale akurat z bobrem nie wyszło, i jakiś czas dręczyły mnie wyrzuty sumienia, póki nie zobaczyłam, że wraca na patrol. Że interesuje się miejscem i czuwa.

Poniżej jeszcze kilka zdjęć krajobrazów, cywilizacji, jeziora, wnętrza namiotu.











niedziela, 21 września 2014

Miłość przodków naszych. Pawlikowska - Jasnorzewska

Czytam jej biografię napisaną przez Samozwaniec, jej siostrę. Obie były niezłe agentki. To że Pawlikowska-Jasnorzewska miała trzech mężów to wiedziałam. To że jej podwójne nazwisko to nazwisko męża nr 2 i męża nr 3 - to wiedziałam. Ale że one obie to kręciły z facetami równo - to nie wiedziałam, że aż tak.

Powaliła mnie historia z lotnikiem. Trzeci mąż to też lotnik, ale to nie ten, to taki jeden lotnik przed nim, co się akurat nie załapał na męża.

Akt pierwszy - "wzloty"
Pani Maria, stanu lokalnie wolnego (po pierwszym albo po drugim rozwodzie, nie pamiętam), zobaczyła zdjęcie w gazecie, facet jej się spodobał. To jakiś sławny lotnik był. Napisała list do redakcji z prośbą o przekazanie lotnikowi. Czekała na odpowiedź. I odpowiedź nadeszła, lotnikowi list się spodobał, a i kobieta, która go pisała, zafascynowała go. Od słowa do słowa, od listu do listu, zaczął się płomienny romans pocztowy. A potem Pani Maria pojechała do Paryżewa, żeby się spotkać z lotnikiem. Powiedzmy sobie jasno i wyraźnie, nie w celach platonicznych. Spotkali się, zobaczyli, przypadli sobie do gustu, zamieszkali razem w hotelu, gdzie zameldował ją jako żonę, sielanka. Sielanka trwała do czasu, aż do drzwi pokoju,  kiedy Pani Maria była sama, bo kochanek wyszedł, zapukała.... prawowita żona lotnika. Kochająca i zrozpaczona
Po dramatycznej scenie, gdzie obie panie były i zrozpaczone i kochające i pełne, o dziwo, zrozumienia dla siebie nawzajem, Pani Maria opuściła pokój, zostawiając w nim prawowitą żonę. Przeniosła się do innego hotelu.

Akt drugi - "upadki"
Nazajutrz lotnik zjawił się w pretensjach, że przecież tylko ją kocha i jak mogła tak odejść, a żona, och, żona jest nieważna, jest z nią tylko z litości, bo biedactwo tak go kocha, że jeszcze gotowa zrobić jakieś głupstwo. Lotnik kocha tylko Panią Marię, i jutro do niej przyjdzie. Maria uwierzyła. I nastąpiło płomienne pogodzenie.
Jutro... nie przyszedł.
Przysłał list, że coś przeszkodziło, ale zaraz jak tylko to rozwiąże to on natychmiast... List był tak pełen miłości, że Pani Maria uwierzyła.
Domyślacie się....
Lotnik nie przyszedł. Pani Marii zaczęły się kończyć pieniądze, przeniosła się do tańszego hoteliku, ale czekała, wierząc. Listy były coraz rzadsze a "jutro" coraz odleglejsze, Pani Maria oszczędzała na jedzeniu i zmieniała hotele na coraz tańsze. Wreszcie listy ustały zupełnie, a jej całkiem skończyła się kasa, więc wróciła z Paryżewa do domu, gdzie położyła się do łóżka zabrawszy tam sporo dobrego jedzenia i zamknęła drzwi by w spokoju płakać.

Akt trzeci - "historia kołem się toczy"
Gdy tak snuła się po kątach jako ten wrak człowieka, to przypomniał jej się czterowiersz. Ten, co go już na blogu wpisałam, a autorka biografii przytacza go w tej, bardziej uczuciowej formie:

Gdy się miało szczęście, które się nie trafia:
czyjąś miłość i ziemię całą,
a zostanie tylko fotografia,
to - to jest bardzo mało...


Piękny, prawda? Mnie porusza. Ale, ale.... zwróćcie uwagę: przypomniał jej się. Bo napisała go wcześniej. Dla innego pana... Ups.

Oklaski!
Kurtyna!

---

Książka nazywa się "Maria i Magdalena" autorstwa pani Samozwaniec. Napisane fajne rzecy i w fajny sposób, dobrze "się czyta". A jakby kto narzekał na zepsucie obyczajów, i że kiedyś to ludzie tacy rozwiąźli nie byli - to niech przeczyta koniecznie. Zdejmuje łuski z oczu. A nie można się oderwać od lektury.