---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

piątek, 28 września 2012

Opera toaletowa - w trzech aktach

Bilet podobno kupiony, ale jeszcze nie przyszedł - więc sobie czekam. Jestem trochę zmęczona myśleniem o Australii, wyjeździe, locie, kwitkach, pakowaniu, przygotowaniach. Dziś zrobię sobie urlop.

Będzie o kocie.
Osoby wrażliwe, lub właśnie jedzące posiłek - grzecznie uprzedzam, że może warto przerwać czytanie, albowiem będzie o kupie i tym podobnych.

Preludium
Koteczek jest teraz ze mną w mieście. Do kuwetki trafia, bo on schludny jest. I mimo, że 4 miesiące załatwiał się na wsi na zewnątrz - to nie miał kłopotów z wdrożeniem się w kuwetkę po powrocie.


Akt 1
Kot coś szurał i mnie obudził. Wstaję, kot się kręci w stronę łazienki. Zaglądam do kuwety. Bosz... Sraczunia, ale jaka.... Masakra. Dobra, przyznaję się bez bicia, wieczorem zastanawiałam się czy już zmieniać żwirek na nowy, bo mało jest, czy jeszcze poczekać. Stosuję silikonowy, taki co się zmienia raz w miesiącu. On świetnie wchłania zapachy, nic nie śmierdzi. Wywala się tylko grubsze kawałki łopatką i można do kibla. I dlatego  pod koniec miesiąca żwirku jest mało, bo tą łopatką to zawsze się i trochę żwirku wywali. A jednak "czebabyło" zmienić wczoraj....

On się bardzo starał zagrzebać. Zrobił co mógł w kuwecie, żeby posprzątać. Czego się nie dało w kuwecie, to posprzątał przed kuwetą, i trzeba oddać kotu honor - naprawdę starannie się wyczyścił i już poza łazienkę praktycznie nie wyniósł. Doceniłam. Widać było, że robił co mógł.

Kotu było wyraźnie głupio (on się chowa po kątach jak się wstydzi), mi też było głupio, że mu za mało piasku dałam.

Podłogę wytarłam i umyłam (papierowymi ręczniczkami, żeby to od razu wywalać). Zawartość kuwety wywaliłam do kibla, tylko w paru porcjach spuszczać trzeba żeby się nie zatkało. Wytarałam, wstawiłam wodę żeby wyparzyć, bo w końcu - nie wiem przecież skąd ta sraczka, to lepiej wyparzyć.

Akt 2.
Kot zniknął. Skoro i tak czekam, aż wyschnie kuweta, to poszłam zobaczyć co robi, bo mi go żal było, że tak się wstydzi. Kot usadowił się na jednym z łóżek, co to na nim lubi siadywać, bo spokój ma. Na zwiniętej kołdrze lubi najbardziej, bo miękko ma.
Usiadł. I siedzi. Pogłaskałam. Siedzi. Wstał. I....  zaczął zagrzebywać.....

Wielka mokra plama. Zdążyłam ściągnąć narzutę i kołdrę, zanim doleciało do materaca.

To nie było posikiwanie ze złości. To było wielkie, regularne siku. Ogromniaste. On po prostu obudził mnie, bo kuweta pełna i potrzebował siku, a nie miał gdzie zrobić. A pańcia co? A tu cackanie, wyparzanie, i kocina nie doczekał. Nie krzyczałam na kota, absolutnie, przecież nie jego wina.

Zabrałam się za pranie kołdry i koca, żeby spłukać chociaż to najbardziej przesikane.
Ale to jeszcze nie koniec...

Akt 3
Kuweta wyschła, otworzyłam żwirek i sypię.... A żwirek normalnego zamiast gruboziarnistego, białego - błękitny i jakiś taki drobny, wręcz aż pylisty, wzbijający się. Mi było nieprzyjemnie grzebać żeby go równo rozsypać (wyrównanie jest wygodne, bo łatwo widać czy kot był w kuwecie czy nie; a nie trzeba robić poszukiwań łopatką). Kotu pewnie też nie fajnie wzbiajać taki kurz w powietrze przy grzebaniu. No i pytanie za sto punktów - czy on będzie chciał w takie barachło sikać, zwłaszcza że właśnie świeżo była niemiła wpadka z kuwetą i w dodatku znalazł wygodną kołderkę do sikania? Oczywiście na odpowiedź na to pytanie czekałam dobę, bo kot przeca był świeżo wysiusiany i wykupkany. A drugą dobę, by wiedzieć, że na pewno kuweta z tym syfiastym piaskiem też działa.

W sklepie po długich (ale życzliwych) dyskusjach zgodzili mi się pozostałe dwie paczki niebieskiego żwirku wymienić. Ciekawe, bo trzecia paczka w zapasie, ta sama firma, była normalna, biała.

Epilog
A skąd właściwe ta sraczka? Doszłam skąd. Chodzi o jogurt - ale kot po jogurcie zawsze czuł się dobrze, i chętnie i dużo zjadał. Tia.... tylko, że tym razem to był jogurt...  śliwkowy.... otrębami....

(Mnie jakoś ten zestaw kompletnie nie rusza i jadłam bo smaczny, ale gdyby przypadkiem ktoś nie wiedział - na sporo ludzi działa przeczyszczająco.)

Gdybym nie dała tego jogurtu  - nie byłoby problemu, piasku w kuwecie by wystarczyło.
Gdyby było dużo piasku - nie byłoby problemu, kot dałby radę zagrzebać i miałby dość sypkiego by dosikać do tego.
Ale zbitka dwu (moich) błędów to za dużo na jednego małego kota.

A ja teraz bujam się z praniem kołdry i koca. Do pralki mi nie wchodzą, bo za duże. I jeszcze nie grzeją kaloryfery, pranie sługo schnie - te zaprane fragmenty są trzeci dzień wilgotne.  Chyba stanie na oddaniu do pralni. Za cenę takiego prania w pralni spokojnie można kupić 3 żwirki i jeszcze trochę forsy zostanie.  Nie należy żałować kotu żwirku.













czwartek, 27 września 2012

Suweniry polskie - bursztyny i krzemień pasiasty

Kupiłam dziś krzemień pasiasty - nasz orygialny, polski kamień, co to w okolicy Gór Świętokrzyskich występuje i tylko tam i nigdzie na świecie - na prezenty do Auuustralii. Zrobię kilka par kolczyków, może jakieś breloczki. Mam też parę nie wierconych bryłek z ładną pasiastością, tak po prostu do leżenia na paterze czy stawiania na kominku.
Wezmę też bursztyny, co prawda do żadnego sklepu nie chce mi się tłuc, ale jak przegrzebię moje zapasy kamienno - jubilerskie na dnie szafy, to bursztynów tam powinno być trochę, bo lubię ten "kamień".

Macie pomysł co jeszcze nadaje się na prezenty z Polski, takie drobiażdżki, co to w samolot można wziąć i tubylców z wdzięcznością obdarować? Teraz po EURO to dobry moment na kupowanie gadżecików powinien być. Tylko co by to mogło być i gdzie to kupić.

(Jedzenie ani picie nie wchodzi w grę, są bardzo surowe przepisy wwozu)

----
Dawno nie było o kocie, prawda? Bosz.. ale mi dał popalić przez ostatnie dwa dni. A raczej dwie noce. Opera toaletowa w trzech aktach,  i to wszystko moja wina była, pewien udział miał w tym jogurt śliwkowy, ale sam jogurt to by nie wystarczył do zrobienia sajgonu. Tam było kilka stopni absurdu i nawarstwienia błędu. To na oddzielny post. Dziś już padam na twarz. Schodzi ze mnie napięcie po tym wariackim rezerwowaniu biletów. Jutro ma być kupiony. Pochwalę się jak dostanę. Pewnie jak się obudzę, to już będzie, bo w Australii będzie już po południu, a to australijski e-bilet.


wtorek, 25 września 2012

Auuustralia i bilety lotnicze: CO PRAWDA KRÓCEJ, ALE ZA TO TANIEJ

Zabawa z biletami trwa.

Dzisiejsze zdarzenie przypomniało mi pewną anegdotkę ze studiów, a właściwie dowcip sytuacyjny - bo rzecz się działa naprawdę:

Przychodzi Profesor Kruś (sławny, stara szkoła profesorska, obecnie już nie pracuje) na wykład. Nieco spóźniony - co u niego niezwykłe, bo zawsze przychodził punktualnie, i zawsze miał pełną salę ludzi, wręcz przychodzili ludzie spoza studiów, by go posłuchać, taki dobry był. Wchodzi i mówi:
 - Proszę Państwa! Dziś co prawda zaczęliśmy trochę później. Ale za to wcześniej skończymy.

:-)))


I dokładnie o tym pomyślałam, jak dostałam kolejną wersję lotu, od mojego australijskiego kolegi (dzięki Ci, Kangurze !!!). Która dość była podobna do ostatnio proponowanej, w miarę sensownej i w miarę taniej.
Różnice były dwie:
- w nowej wersji lot był tańszy
- i trwał krócej.

:-)))

I jeszcze w dodatku te dwie godziny krócej - to poprawiały godziny wylotu z Wawy: ze środka nocy (brrr)  na wczesny ranek, co już da się przeżyć. (Jakby ktoś nie wiedział: do Australii leci się z międzylądowaniami, co najmniej raz, na dobranie paliwa, - zwykle jednak z dwiema przesiadkami.) Końcowy samolot jest ten sam. Na dolocie do niego jest krócej i taniej.

Wygląda na to, że kupię ten bilet.

Proszę trzymać kciuki, bo on "się będzie kupował" dla mnie w Australii.

--------
W tym miejscu podziękuję publicznie i gorąco koledze MS, z Polski, który wczoraj w środku nocy przeczytał o rozterkach na blogu i zadzwonił do mnie (też w środku nocy) i krok po kroku pokazał jak założyć rezerwację na lot i że można przelewem, a nie żadną kartą płatniczą (kartą nie należy, bo jest dłużej, zainteresowanym mogę wyjaśnić czemu).
Ja wcześniej widziałam ten serwis i próbowałam, ale nie umiałam go użyć. Te 15 minut rozmowy kluczowo poprawiło moje umiejętności czytania lotów on line. Teraz to już po prostu umiem. Teraz jak widzę 3 etapowy bilet, to umiem go przeczytać, widzę godziny i widzę przesiadki - zwykle w czasie lotu data zmienia się o dobę lub dwie i jeszcze dochodzą przesunięcia czasowe, dlatego czytanie biletu oczywiste nie jest. Niezła krzyżówka.... Widzę. Umiem. I w australijskim bilecie też dzięki temu już umiem se sama zobaczyć co ważne, a nie pytam się o wszystko, jak dziecko we mgle. Bardzo, bardzo dziękuję!

Przy okazji - dorwałam tą naszą znikniętą niezłą rezerwację, bo o 4 rano pojawiła się znów, ostatnie miejsce, i ją przyskrzyniłam. Ten australijski bilet jest jeszcze lepszy, więc ją pewnie zwolnię. Na razie trzymam, nic mnie to nie kosztuje. Ale dzięki Tobie wreszcie umiem się w tych biletach obsłużyć.

-------
Gry strategiczne komputerowe to pikuś przy kupowaniu biletów z podwójną przesiadką. Rezerwacje biletów  sprawiają, że oferty lotów on line się potrafią zmienić w minutę - bo znikają i pojawiają się ( zwolnione z rezerwacji) nowe opcje. Dla każdego z trzech etapów lotu to się dzieje. I jeszcze nie każde biuro "widzi" tych samych przewoźników - bo mogą nie mieć podpisanej jakiejś umowy partnerskiej. Niezły jazz. Loty po Europie, jedno czy dwuetapowe - to teraz będzie dla mnie - jak kichnąć.


Trzymajcie kciuki za bilet. Od dwu dni nic nie robię tylko bilet i bilet, i chyba nareszcie będzie.

poniedziałek, 24 września 2012

Auuu...stralia i bilety lotnicze

Kupuję bilet lotniczy. Do Australii, bo tam będę jechała za miesiąc.

Ale jazda z tym biletem!

Sprawdziłam dwa miesiące temu biura polskie. Ceny jak ceny, bilety jak bilety. Napisałam do kumpla w Australii, odpisał: czekaj, sprawdzę co u mnie dają. Sprawdził. Dawali lepsze, średnio o tysiaka albo i lepiej tańsze, i na lepsze loty. A bilet może kupić kumpel, dla mnie, i wystarczy wydruk jak mam z maila, to i tak wszystko elektroniczne. No rewelacja.

Uzgodniliśmy. Zarezerwował.
Podaję ostatnie detale do wystawienia biletu, jakieś dane z paszportu. I już na sam koniec pytam: Słuchaj, lot opisałeś, lotniska i samoloty i wszystko, ale nic nie piszesz o dacie - proszę upewnij się, że to jest koniec października lub początek listopada. (To coś, po co jadę do Australii jest 13 listopada, chcę zdążyć i jeszcze odpocząć po locie.)

Prorok jaki ze mnie, czy co?

Kumpel odpisuje:
Kicha. Panienka pomyliła październik z listopadem....
Auuuu
Nowa cena biletu w Australii, który można kupić na dziś - o ponad tysiaka więcej. Tyle kosztuje pomyłka panienki...
Mam czwartku czas ogarnąć biura polskie czy nie mają lepszej cenowo oferty

-------
Odsłona druga:
Wybrałam się dziś do polskiego biura od biletów lotniczych:

Pan sprawdził loty i ceny. Znalazł za cenę minimalnie taniej niż  w Australii, czas lotu dłuższy ale wylot wieczorem a nie o 6 rano - czyli ogólnie nieźle. Mówię:
 - To proszę zrobić rezerwację.
Pan kliknął. I przeklął. W czasie rozmowy zniknęło ostatnie miejsce z tej klasy cenowej, teraz jest to o pół tysiąca zł więcej.  Na ten sam lot. Ale jazda.

------------
Poprosiłam o rezerwację, jutro idę do drugiego biura.

Zobaczymy, jak na razie jest o jakieś tysiąc pięćset złotych więcej w stosunku do tego co miało być.
A zobaczymy za ile to w końcu kupię.


Auuuu...... stralia

czwartek, 20 września 2012

NA KŁOPOTY ze SNEM - koteczek

Każdy kto ma kłopoty ze spaniem powinien sprawić sobie kota.
Czy wiecie jak słodko taki kot śpi?
Taki kłębuszek?
Czasem sobie jeszcze łapeczką oczy zasłania, żeby nie raziło. Albo czubeczkiem ogona.
No, po prostu poezja.
A dużo śpi - więc łatwo mieć na wzór.
Mi się momentalnie zachciewa jak popatrzę.



Jogurt morelowy i kot:
Mi smakował średnio (jogurt mi smakował oczywiście, kota nie liżę), kotu bardzo. W celach HYGENICZNYCH wspólnej konsumpcji najpierw dałam do wylizania wieczko. A potem skapywałam po łyżce na to wieczko. Kocina sukcesywnie wylizywał. Żeby mu wieczko nie latało - przytrzymałam. Laptop na kolanach, albo książka. Obok kot - i tak sobie razem jemy jogurt. Romantico.
A już się zbój nauczył, że jak siedzę i czytam, to zwykle coś jem, więc przychodzi na patrol i wsadza ryj. Dziś poszedł na spółkę serek waniliowy. Mi smakował bardzo, kotu całkiem całkiem. Wczoraj serek truskawkowy, ale dużo to kotu nie dałam, bo tych cukrowo-owocowych rzeczy wolę nie dawać. A rwie się, kocioń, do wszystkiego co mleczne! Ogromnie lubi. Budyń też usiłuje wyżreć, choć on nigdy nie jest za bardzo nachalny na jedzenie, bo łagodny i dobrze wychowany. Dadzą, ok, miło, a nie dadzą, to się nie będę upierał. No, dobra, przejdę w nocy po stole, bo w dzień to mnie widzą i gonią i wiem, że nie wolno, więc przejdę nocą, i jak zostawili to przecież grzech by wyschło i się zmarnowało...

:-)))

Wczoraj byłam na rybach, w nowym miejscu, i wreszcie zaczęły mi się łapać krąpie. Wcześniej mi się nie łapały. Dobry znak. Powtórzę eksperyment, bo albo miejsce, albo dzień, albo przynęta, przy czym obstawiam miejsce. Zobaczymy, na razie pada. Jedyny większy krąp w garnku. Będzie ucha. Mniejsze też można jeść, bo nie mają wymiaru ochronnego, ale skrobać się nie chce takich maluszków.

A nie tylko ja karmię kota, on dziś też mi jedzenie przyniósł. Mysz w dowód miłości. Numer 142 w tym roku. Żaden facet mi tyle kwiatów nie dał....

sobota, 15 września 2012

Wolisz nie wiedzieć.

Przebiegłam przez miasto jak przez ogień (byłam jedną dobę, na szybko obleciałam urzędy i sklepy) i znów siedzę na rubieży.

Przywiozłam sobie nowy zestaw zabawek do ryb.
Jednym z elementów zestawu jest przynęta. Taka, na ryby, wiecie. Bardzo dobra. Skuteczna. A że żywa, to najlepiej, żeby trochę hibernowała poza łowieniem, czyli trzyma się to to w lodówce. Zamknięte, oczywiście, żeby się nie rozlazło.

Uprzedzam domowników:
- Tam, w lodówce, jest małe tekturowe pudełko. W nim jest przynęta na ryby. Nie zaglądaj.
- Pewnie robaki?!
- No, tekturowe pudełko. Małe.
- Żywe ?!?!?!
- A czy naprawdę chcesz wiedzieć, co tam jest?
Chwila namysłu...
- Nie, nie chcę.
- No właśnie. Dobrze. No, to przynęta. I tego się trzymajmy.

 Zabrałam się za łowienie, ale trochę mnie podłamało - mam nowe haczyki, nowe spławiki, fajniejsza żyłkę. Nową, dobrą zanętę, instrukcje co poprawić w łowieniu. Miało być tak pięknie. Nadal się nic nie łapie. Nawet widziałam na tle jasnej zanęty - co przypłynęło. I nic! Tam są same małe ryby. Cholera. A nawet mam końcówki do spławików do łowienia w ciemności - takie co świecą. Nie warto zakładać. Podłamałam się.
Kurcze, tyle wysiłku, starania, a ryby nadal w wodzie. Chociaż... może i nie, bo tam naprawdę tych ryb jest mało. Będę jeszcze trenować w innym miejscu i z drugą zanetną. A zimno, jak się siedzi!! Uch!


Wieczorkiem zrobiłam sałatkę jarzynową - ostatnio często robię, bo z małych rybek można zrobić uchę, moją ukochaną, bardzo smaczną zupę rybną - i po zrobieniu z rybki świeżo złowionej już nigdy nie zrobię z ryby sklepowej. To inna zupa jest. A z uchy, jak z rosołu, zostaje mi dużo warzyw. Wyznaję wersję mocno warzywną. I mam łatwo materiał na sałatkę. Nie, jeszcze mi się nie przejadły.


Nie chce mi się zabrać za robotę. Deszczowo dziś i dobrze mi przy piecu - napaliłam i jest ciepło. Ale jakoś nie chce mi się otwierać plików z mojej etatowej pracy. W sumie - mam taki zwyczaj, że w niedzielę nie otwieram kompa, nie pracuję. Bardzo dobrze mi to robiło. Może czas rozszerzyć na sobotę? Wyrabiam się z pracą, mimo łowienia. A to różnie bywa jak się ma zleceniówki zadaniowe, i sam sobie człowiek wyznacza godziny pracy. Na ogół lubię robić i pracuję z przyjemnością. Przetestuję dziś ten dzień wolny.

Kotu też się nic nie chce, leży przy piecu. Ale może dlatego, że ma uszkodzoną łapę. Minimalnie powłóczy. Zeskakuje na nią normalnie, całym ciężarem - ale miauczy jak się pogłaszcze po łapie. Dziś obmacałam - jest zgrubienie. I to zgrubienie boli. Uderzył się, czy co? Wet, przepytany zdalnie, wykluczył złamanie, jak obciąża łapę. Podejrzewa czy nie ropień - ale skóra nie jest uszkodzona. Mam obserwować. Obserwuję. Kot podkulał łapę, jak się układał przy piecu i oszczędzał ją, gdy wybierał boczek do spania. A normalnie to się wali boczkiem na podusię, tak po prostu. Zobaczymy co dalej, miejmy nadzieję że się wchłonie. Wyjaśniło się dlaczego ostatnie kilka dni dużo leżał.

Wyjeżdżam za miesiąc, na długo i daleko - chcę przekazać kota zdrowego, bez procesów chorobowych. Tymczasowy opiekun to nie dojrzy tak, jak ja, no i nie chcę ani jemu ani kotu sprawiać kłopotów.

Napisałam odcinek na Trudne Tematy na Ciekawej Medycynie. Jest tutaj. Obejrzałam statystyki - całkiem ładnie się googlają te Trudne Tematy. A technicznie - są poszkodowane, bo są oddzielnym blogiem, - po to żeby można było obłożyć wejściem od 18 lat - i oblinkowałam jako całość - niemniej Trudne tematy nie pozycjonują się z Ciekawą Medycyną, tylko same. Mają trudniej. A efekty - absolutnie porównywalne - a to tylko jeden rozdział... Widać, interesują ludzi tematy rozrodu i wydalania. Niech będzie.

Iść na ryby, czy nie iść? Kot bardzo zachęcająco śpi.

niedziela, 9 września 2012

O łapaniu lina

Złapałam lina.

Bardzo dobrze, że tego pierwszego wyjęłam z wody, bo z kolejnymi była skucha. Ale taka skucha,  jak z filmu "Sąsiedzi" - tak, chodzi mi o tą dobranockę o dwu idiotach.

Z pierwszym też była jazda: Najpierw zaplątała mi się żyłka w kołowrotek, ale tak, że nawet rozebrać się nie dał, bo żyłka blokowała. Dobra, zblokowane na długości pozwalającej łowić. Chromolić, łowię jak jest. Zarzuciłam.
Nic nie brało. Zrobiłam sobie przerwę na spinig. Nie umiem rzucać. Pouczę się. Rzucam. Raz w wodę, raz pod nogi, czasem dość daleko, czasem w bok. I wreszcie zamachnęłam tak mocno i udało mi się tak pięknie rzucić! Leciałoooo! Daleko. Plusnęło. Zaczynam zwijać żyłkę - oj. A czemu nie mam oporu? Spojrzałam na kołowirotek - aha, bo żyłka się przerwała. Czyli ten rzut nie był aż tak piękny, tylko żyłka go nie hamowała. Poszła.... błystka w wodę, i przypon z drutu i kawał żyłki. Wymieniłam tą żyłkę, stara była. Błystka nowa, i relatywnie droga.
Odłożyłam spining, wróciłam do spławika. Nudziło mi się bo nie brało, wywaliłam wszystkie przynęty i zanęty do wody, zostawiłam tylko kilka ziaren pęczaku na burcie.
Lin wziął na przedostanie ziarenko.

Nie wiedziałam że to lin, myślałam że mała krasnopióra, bo tak byle jak, spokojnie brał. Dopiero jak zacięłam i zobaczyłam wielki pysk wystający z wody to się zorientowałam że duża ryba. I pierwsza myśl: Boże, jak ja go wyjmę? Pewnie mi się urwie, jak ten spining przed chwilą. I ściągnąć nie mam jak, bo uwięzła żyłka...
Podciągnąłam i wyjęłam zrywem, łukiem, do łódki, tak by mi wpadł pod nogi. I wpadł, i... urwał się!!! Ale pod moimi nogami, to już go wszystkimi czterema końcówkami trzymałam.


Potem chciałam powtórzyć.

Zasadziłam się znowu - lin się urwał, (pękł przypon) a już go widziałam jak wystawał z wody! Wielki! Większy niż poprzedniego dnia! Ogromny!!! Ale mi było żal...  Zrozumiałam tego gościa z książki co się uganiał za rybą...
Żeby przypony nie pękały to zamówiłam mocniesze, miały przyjść za dwa dni.
Następnego dnia chwycił mniejszy lin i ... pękł przypon. Lin popłynął. Nowe przypony właśnie do mnie jechały. Tego lina mniejszego to już mi było mniej żal.
Trzeciego dnia zawiązałam nowe, mocniejsze przypony, trochę się zastanawiałam czy nie za krótko przycinam. Na łowisku - lin wziął. Przyciągnęłam drania pod łódkę. Wzięłam podbierak, a tu luz na żyłce...Przypon się rozwiązał. Lin popłynął. Z moim haczykiem niestety (i cena haczyka nie gra roli, szkoda mi że ryba cierpi).
Przewiązałam jeszcze raz wszystkie przypony, tym razem tak z zapasem, tak jak powinno być dla grubszej żyłki i bardzo, bardzo porządnie.

Kończą mi się haczyki...

Ale nie szkodzi. Od tamtego czasu liny przestały brać. A szkic wpisu zrobiłam miesiąc temu. Nie szkodzi o tyle, że takiego lina łapie się dość nudno: lin jest duży to wypłoszy krasnopióry i długo, długo nic nie bierze. Siedzę i nic (tylko czasem widać jak się trzciny ruszają, ale czasem i tego nie widać, tylko po prostu nic). I dlatego dobrze jak mam kanapkę, bo mogę się czymś zająć czekając. Ale ostatnio to nawet kanapka nie pomaga, liny nie przypływają i już.

czwartek, 6 września 2012

już dobrze

Cokolwiek kotu było - już mu przeszło. Na szczęście.

Swoją drogą pobieranie moczu do analizy od kota to niezła zabawa...


wtorek, 4 września 2012

zaczęło się

No  i się zaczęło. Chyba moje zwierzątko ma kamicę...

Wróciłam z wyjazdu, przywitałam kota - a on jakiś taki brzuszek miał wielki. I to nisko, blisko pupy. Zwróciło moją uwagę, bo jak najedzony to jest gruby w połowie tułowia, a tu było dziwnie nisko. Ale co tam, nie zastanawiałam się dłużej, zdjęłam plecak, wstawiłam herbatę. Kota na kolana - a kot w miauk i się wyrywa. Chciałam pomóc zejść z kolan, a ten zsunął mi się z ręki i uderzył brzuszkiem o moje przedramię - i miauknął boleśnie. Opiekunowie na to: "a tak, on ostatnio pomiaukuje, zwłaszcza jak coś przy pupie się dotknie". No pięknie....

Kot zwiał, ja na razie się zajęłam kolacją. Nie muszę przecież w 10 minut po wejściu do domu rozwiązywać wszystkich problemów, mogę chwilę odpocząć i pomyśleć. Poszłam puścić wodę do kąpieli - w kuwecie widzę świeże kocie siku,  ogromne -  objętość jak z trzech dni, i ciemne. Sprzątnęłam. Zdziwiło mnie, że takie duże, ale wtedy jeszcze nie skojarzyłam faktów. Myślałam, że może to jeszcze po podróży - w końcu dzień wcześniej kot też jechał spory kawał. Może nie sikał z wrażenia, czy nerwów.

Skończyłam kolację, poszłam się kąpać i widzę.... nowe siku. Wielkie, znów objętość jak z trzech dni. I tym razem już jasne. I wtedy skojarzyłam. Poszłam obejrzeć koci brzuch: był mięciutki. Aha....

W środku nocy było siku trzecie, też duże - to absolutnie nie jest prawidłowa ilość u mojego kota. Zadzwoniłam do weta.

Od słowa do słowa, podygałam z kotem pod pachą przez miasto. W badaniu kot ok - co sama wiedziałam, że cokolwiek mu był,o to już mu ulżyło. I dostałam żwirek diagnostyczny - w celu pobrania moczu kota. Taki żwirek to nic innego jak czysty silikon, nie wchłanialny, w kuleczkach. Można wziąć piasek i umyć i podobno też działa - ale nie mam tu w mieście skąd wziąć (paranoja takie miasto, nie?).

Na razie żwirek wsypałam do kuwety, i czekam. Mało go strasznie (a kosztuje 20 zł, złoty interes). Kot jeszcze nie sikał. Zobaczymy czy raczy. Czekam, czekam.....