---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

środa, 27 lutego 2013

Australia ojoj

To nie moje.  Dostałam na Facebooku od znajomego, podobno autentyczne wypowiedzi z biura turystycznego. Momentami ostro jadą po bandzie. Publikuję, bo dobrze oddaje ducha Australii. Tylko przetłumaczyłam na polski


Największy napis na środku mapy oznacza: NIC.
Ponadto:
Rekiny
Krokodyle
Płaszczki
Cyklony
Koral z krawędziami jak brzytwa
Źli tubylcy
Mordercy becpackersów (turystów plecakowych)
Trujące węże
Szalone koale
Komary
Pożar
Upalna pustynia
Dingo porywające dzieci
Skorpiony
Wielkie szczury
Gigantyczne pająki
Skazańcy
Parzące meduzy
Obłąkany rewolwerowiec



Na stronie biura turystycznego pytają klienci:


Pytanie: Czy w Australii kiedykolwiek jest zła pogoda? Nigdy nie widziałem tam deszczu w telewizji, jak rośliny rosną? (Wlk. Br.)
Odpowiedź: Sprowadzamy rośliny w pełni wyrośnięte, a następnie po prostu siedzimy i patrzymy jak
umierają.

P: Czy można zobaczyć kangury na ulicach? (USA)
O: Zależy ile wypijesz.

P: Chcę przejść piechotą z Perht do Sydney, czy mogę iść szosą?
O: Jasne. To tylko 6000 kilometrów, weź dużo wody.

P: Czy są jakieś bankomaty w Australii? Czy możecie mi wysłać ich listę w Brisbane, Cairns, Townsville i Hervey Bay? (Wlk. Br.)
O: A co, zmarł twój ostatni niewolnik?

P: Czy możesz podać mi trochę informacji o wyścigach hipopotamów w Australii? (USA)
O: A-fry-ka jest dużym kontynentem w kształcie trójkąta na południe od Europy.
A-us-tra-lia jest dużą wyspą na środku Pacyfiku, która nie…
... Och, nie ważne, zapomnij. Jasne, wyścigi hipopotamów w każdy wtorek wieczorem na Kings Cross. Przyjdź nago.

 P: W którym kierunku jest Północ w Australii? (USA)
O: Stań twarzą na południe i obróć się o 180 stopni. Skontaktuj się z nami jak przyjedziesz tutaj, a wyślemy ci resztę instrukcji.

P: Czy mogę zabrać sztućce do Australii (Wlk. Br)
O: Po co? Po prostu jedz palcami, jak my.

P: Czy możesz mi przysłać rozpiszę trasy Wiedeńskiego Chóru Chłopięcego?
O: A-us-tria jest małym, miłym krajem graniczącym z Niemcami… 
Oh, nie ważne, zapomnij. Oczywiście, Wiedeński Chór Chłopięcy występuje przy skrzyżowaniu King Cross, zaraz po wyścigach hipopotamów. Przyjdź nago.

P: Czy w Sydney są supermarkety i czy mleko jest dostępne przez cały rok? (Niemcy),
O: Nie, jesteśmy spokojną cywilizacją wegetariańskich myśliwych i  zbieraczy.
Mleko jest nielegalne.

P: Proszę przesłać listę wszystkich lekarzy w Australii, którzy mogą podać surowicę na grzechotnika. (USA)
A: Grzechotniki żyją w A-mery-ce, w której ty mieszkasz ..
Wszystkie australijskie węże są całkowicie nieszkodliwe, mogą być bezpiecznie głaskane i są dobre do hodowania w domu.
(I tu będzie jedyne miejsce gdzie się wtrącę, i przypomnę: australijskie węże i pająki są najbardziej jadowite na świecie i generalnie tam niczego nie należy dotykać i brać do rąk. Ja już o tym pisałam, ale jak ktoś czyta mój blog wyrywkowo, to może nie zdawać sobie sprawy, a nie chcę mieć nikogo na sumieniu. Australia pod względem jadowitych zwierząt jest najniebezpieczniejszym kontynentem na świecie. )

P: Mam pytanie odnośnie słynnego zwierzęcia w Australii, ale nie pamiętam jej nazwy. To rodzaj niedźwiedzia i żyje na drzewach. (USA)
O: To się nazywa Spadający Niedźwiedź. Są tak zwane, ponieważ spadają z eukaliptusów i jedzą mózg każdego spacerującego pod nimi.
Można straszyć je przez opryskanie się ludzkim moczem zanim się pójdzie na spacer.

P: Opracowałem nowy produkt, który jest fontanną młodości. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie mogę go sprzedać w Australii? (USA)
O: Wszędzie, gdzie tylko zbierze się większe liczba Amerykanów.

P: Czy obchodzicie Boże Narodzenie w Australii? (Francja)
O: Tylko w Boże Narodzenie.

---
Zapraszam na pokaz Slajdów do Południka Zero - kwiarnia turystyczna na Wilczej (25). 3 kwietnia na godz 19. 

poniedziałek, 25 lutego 2013

Jet lag, żółwik i dżem z kiwi.

Jestem zaskoczona siłą jet lagu (czyli rozstrojenia posamolotowego). Wszyscy, z którymi rozmawiałam i wracali zimą ze słonecznej półkuli - potwierdzają, że bardzo długo trzymało ich w tą stronę, znaczy do Polski. Jest lepiej, bo już odpoczęłam i w zasadzie zabrałam się do roboty, dobrze trzy tygodnie byłam zbyt zmęczona by kiwnąć palcem. Trzeba też pamiętać, że ostatni miesiąc przed przylotem to już zwiedzałam bardzo szybko, na hura. I, tak, byłam po prostu przemęczona.  Żeby w dzień było słońce, to może by mnie przestawiło, ale to zimowe słońce w porównaniu z australijskim (dużo mocniejszym) i do tego w tamtejszym lecie... W efekcie godziny snu mam dziwne. Jeśli wyjdę na miasto i cokolwiek pochodzę, to padam po obiedzie. A wieczorkiem budzę się chętna do działań.... Może zacznę sobie robić spacer po ciemku, żeby mi pomogło, bo po spacerach zasypiam jak niemowlę. Niestety, jak się chce pospacerować w ciągu dnia, to dzień zimowy jest tak krótki, że mi te godziny snu właśnie wypadają za wcześnie. Zastanawiam się, czy na solarium nie pójść, może by mi pomogło...

Co do zdjęć australijskich - to nadal mam zdjęciowstręt, 30 tysięcy zdjęć leży sobie na dysku, przejrzałam tak około pierwszego tysiąca i na razie stanowczo odmawiam współpracy, potrzebuję przerwę. Z dobrych rzeczy - widzę, że ogarnę sprawę, wiec zaczynam rozglądać się za salą na pokaz slajdów. Żeby nie było Wam  smutno, że bez zdjęć to prezentuję żółwika, a nawet dwa:



Żółwika robi się tak, że warstwa kiwi, wartwa bananów, przełożone masą z mleka kokosowego zmiksowanego z daktylami i wiórkami kokosowymi. Układa się w kształt kopca i dekoruje wedle obrazka lub fantazji

Miałam małą skuchę z kiwi w żółwiu, bo było dość zielone i twarde, tu jednak powinno być dojrzałe. I następnym razem chyba zrobię oddzielnie masę z wiórkami, a oddzielnie z daktylami, to będzie jedna biała, a jedna ciemna, bo tak to kolorek był taki, echem... beżowy.....żeby nie powiedzieć dosadniej. Ale jakoś nikomu to nie przeszkadzało jeść. A mleko kokosowe jest smaczne, skubane.

Drugi skutek mojego siedzenia w domu to ciasteczka owsiane, którymi mnie zainteresował kolega na FB. Zobaczcie przepis:

- 3 szkl płatków
- 3 szkl startych jabłek
- 2 jajka
- rodzynki, cynamon.

Tak, ani mąki, ani cukru.
Płatki zmielić, bez jednej szklanki, co ją zostawić w całości, resztę zmieszać, i do pieca. 180 stopni, u mnie się piecze koło pół godziny, autor przepisu podawał 20 min, może mam chłodniejszy piekarnik, albo modyfikacja przepisu zmienia u mnie dynamikę dochodzenia ciepła: bo nie używam startych jabłek, tylko zawekowane musy z jabłek z działki, co to pies ich nie chciał, kot nie dojadł, a dobrych jabłek szkoda wyrzucać i dlatego pokutuje pół szafki zawekowanych jabłek w słoikach. Teraz się zjedzą. Ale jak konsystencja jabłek jest paćka, a nie wiórki, to może ciepło wolniej wchodzi w ciastka. Efekt i tak jest znakomity, co można zobaczyć:


A na koniec o.... dżemie z kiwi.
Kolejna modyfikacja ciastek (tamte się bardzo szybko zjadły) powstała w związku z tym, co w szafie z przetworami zalega. A zalega tam dżem z kiwi. Mówię poważnie. Kto robi dżem z kiwi?!? Oraz ledwo zagotowane pakuje w słoiki jako dość płynną pulpę? Ten, kto ma kiwi po kokardki i już nie może przejeść. A to było polskie kiwi...

Polskie kiwi nazywa się inaczej aktinidia, i jest pnączem, którego drobnoowocowe gatunki są przystosowane do zimniejszych klimatów. Rosło toto na naszej działce, dobre 15 lat bez owocowania, i właściwie zastanawialiśmy się czy nie wyciąć, ale że dobrze budowało zieloną ściankę zasłaniającą od płota, tośmy darowali. Po 15 latach roślinka raczyła wydać z siebie dwa grona owocków. Baaardzo dobre. Aromatyczne, wygrzane słońcem, dojrzałe z krzaka, a nie wożone w krzynkach przez pół świata. Pycha. Tylko pachnie malizną.
Kolejnego roku, krzaczek raczył wydać z siebie pół skrzynki. Wreszcie wszyscy się najedli i dali gościom spróbować.
A trzeciego roku.... ojoj... zaowocowało całe wielkie pnącze, i było tego trzy skrzynie, czyli kilkadziesiąt kilo. Nikt już patrzeć nie mógł na kiwiaczki, a ten owoc nie poleży, bo dojrzewa hurtem w ciągu dwu tygodni na koniec sezonu działkowego, czasem trzeba się ścigać z przymrozkami, kto pierwszy. Trochę czuliśmy się przytłoczeni dobrobytem. I tak robi się dżem z kiwi. Z rozpaczy, bo już nie wiadomo, gdzie te owoce wetknąć. Swoją drogą bardzo dobry dżem, a urok dżemu polega na tym, że to małe polskie kiwi to ma skórkę nie włochatą i nie trzeba obierać, można walić do dżemu całe, tylko szypułki poobcinać, jak agrest.

Czwartego roku wyścig do kiwi wygrały przymrozki, uratowaliśmy z pół skrzynki. A w tym roku było mało, bo mróz pouszkadzał krzak zimą, ale szczegółów nie wiem, bo pojechałam do Australii..

Poniżej zdjęcie ciastek z dżemem z kiwi. Dołożyłam kiwi oprócz pulpy z jabłek. Dobre wyszło. Swoją drogą jeśli można z jabłkiem, oraz z bananem, to czemu nie z kiwi?



Wersja z bananem: z bananem robi się jeszcze prościej: równoobjętościowo rozgnieciony banan i owsiane (niemielone) płatki. Rozduśdać banany, wymieszać i do pieca, można dodać rodzynek, wychodzi tak słodkie, że rodzynki w takim cieście są kwaśne.

Smacznego. O kocie będzie w następnym odcinku. O Australii też jeszcze będzie

środa, 13 lutego 2013

Prąd międzynarodowy


To jest gniazdko międzynarodowe. 

Wygląda strasznie, prawda? Takie mają w samolocie w arabskiej linii. A tymczasem możesz tu wetknąć zarówno wtyczkę europejską na dwa okrągłe bolce, jak i wtyczkę z ukośnymi płaskimi bolcami, taką jak w Australii i Nowej Zelandii (wklejam z boku), oraz wtyczkę na dwa pionowe płaskie bolce (Anglia?) i jeszcze parę wtyczek. Jedyny problem to - przyjrzyjcie się - napięcie. Jest na 110 wolt. Czyli nikomu komputera nie spali, ale nasze urządzenia przystosowane do 220 volt mogą nie działać. Ja nie używałam, bo mało miejsca na kolanach jest w samolocie w klasie ekonomicznej, i mi niewygodnie, wolałam pospać, albo robić zdjęcia za oknem.

A teraz zagadka: na jaki prąd jest to gniazdko?
 
Ja też nie mam pojęcia. Zgaduję - że skoro jest to gniazdko na międzynarodowym lotnisku w Milanie (Mediolanie), i w nowo otwartym skrzydle, to że jest to europejski standard 220 volt. Ale pewności nie mam. Mój komputer działał, jak w to wetknęłam.

--
Drodzy czytelnicy, przyznajcie się, kto czyta mnie we Francji? Mam regularne wejścia z Francji, a nie kojarzę kto znajomy tam pojechał?

Jet lag i weterynarz

Mam jet laga, czyli zaburzenie związane ze zmianą czasu. Już mi mija. Zanim poczytałam o tym, to myślałam że to tylko kwestia zegara i rytmu doby. Teraz już wiem, że nie tylko. Zdecydowanie nie tylko. Ja akurat w miarę spałam. Ale byłam koszmarnie rozbita, zmęczona, i bez siły. Po prostu leżałam całe dnie. Powoli mija. Ale trzymało mnie dwa tygodnie. Coś tam byłam w stanie zrobić, ale na ćwierć gwizdka. Kto by pomyślał - taki samolot, i niby nic więcej - a ile kłopotu.

Dziś wybrałam się z kotem na wietrzenie ogona. Ja siedziałam przy kominku przy kompie i obrabiałam zdjęcia z Australii (30 tysięcy zdjęć). Kot ganiał po śniegu i krzakach, a potem zainstalował się w fotelu obok pieca.

Biedna kocina do tej pory ma reminescencje po złym weterynarzu. Tuż przed wylotem do Australii poszłam z wizytą, i niestety pani stażystka wraziła kotu termometr w tyłek - bez smarowania, bez lidokainy, bez bodaj wazeliny, i chyba bez wprawy, bo go strasznie bolało. Powiecie, że mało ważne? Też tak myślałam. Póki kot nie zaczął sikać mi na rękach,  jak go usiłowałam wynieść poza mieszkanie. A my często jeździmy na działkę, i on to lubi. A on tak się bał, że będzie powtórka bólu, że lał ze strachu. Wcześniej tego nie robił. Teraz już nie sika, bo ze trzy razy został zabrany siłą na działkę (ganiać po działce kocha, uwielbia, i awanturuje się, by mu dać więcej) i trochę mu to pomogło. Ale jak widzę, jak teraz po 4 miesiącach kot nadal w panice zwiewa za tapczan, jak tylko wkładam kurtkę - to mi się serce kraje. On nie zapomniał i jeszcze długo nie zapomni.

Nigdy więcej żaden stażysta nie dotknie mojego kota. Sory gregory.
Nigdy więcej, jak zobaczę że kota boli, nie pozwolę weterynarzowi kontynuować zabiegu. Zdejmę zwierzę ze stołu. I wyjdę. Sory Winnetou.
Zawsze byłam klientem dociekliwym, i żądnym informacji, ale teraz będę upierdliwą wredną babą. Sory, weterynarze, ja już po prostu nie mam zaufania. I mam podstawy by nie mieć.

I chyba nie będę chodziła do tamtej kliniki wyjaśniać. Tylko pójdę do nowej. Nie to, żeby mi kot chorował, bo nie choruje. Ale to jest kot wychodzący, i wiadomo, że zawsze w takim przypadku to większe ryzyko a to rozcięcia łapy (zaliczył), a to ropnia (zaliczył), a to odrobaczyć częściej trzeba (akurat nie potrzebował, ale sprawdzić trzeba). I trzeba mieć przetarte szlaki na wypadek wypadku, bo lepiej iść do dobrego znajomego weta, niż do przypadkowego, na ostry dyżur.

Popatrzcie, ile można zepsuć w 5 minut. Mój kot już mi nie ufa tak, jak mi ufał wcześniej. Ukłony dla pani weterynarz.

W kwestii zdjęć: chwilowo mam zdjęciowstręt.





sobota, 2 lutego 2013

Czemu ty jesteś taka uparta? Oraz "JA".

- Czemu ty jesteś taka uparta? - zapytał mnie mój kolega retorycznie, wcale nie w intencji dowiedzenia się dlaczego, tylko z niezadowolenia, że znów go wypytuję. Wracałam z góry Kościuszki w jego samochodzie i właśnie wypytywałam o dane na Nową Zelandię. Jego pytanie przelało czarę. Po Australii i tak się trudno podróżuje, bo są duże odległości, bo nie ma transportu publicznego, bo australijskie rozleniwienie powoduje że nikomu się nie spieszy i nic się nie daje załatwić szybko i nagle 3 miesięczny wyjazd okrutnie się kurczy.
- OCZYWIŚCIE ŻE JESTEM UPARTA. - oświadczyłam. Kolega zdębiał. - Jestem bardzo uparta, i będę, bo dzięki temu coś pozwiedzałam. Zobacz gdzie byłam. Tu i tu i tu, i to wszystko dlatego że sama sobie załatwiłam i byłam uparta. Jakbym czekała aż mi ktoś coś załatwi to nic bym nie zobaczyła. I mam zamiar nadal być taka uparta. - Tu kumpel uśmiechnął się i pokiwał głową. Bo dotarło.

Tak, jestem szybka i zdecydowana, można nazwać to "uparta" jak ktoś chce. I to wcale nie jest głupie pytanie dlaczego, bo ja naprawdę akurat ten zestaw cech to w sobie cenię i wcale nie od razu byłam taka "ogarnięta" życiowo. A jak się "ogarnęłam" to lepiej wiem czego chcę i znacznie łatwiej mi po to sięgać.

Takie poustawianie sobie celów życiowych w dużej mierze zawdzięczam lekturze pewnej książki - było to "MY" Niwińskiego. Zaraz potem pojechałam na kurs przez niego prowadzony, i poczytałam kolejne, między innymi "Ja". Też dobra. I wpisana na listę książek "Cała Polska czyta dzieciom", w najstarszej grupie wiekowej, dla nastolatków. Bo właśnie mówi o wybieraniu co najważniejsze. Nawet nie o tym co najważniejsze, bo to różnie każdy człowiek sobie sam określa, tylko o umiejętności wybierania. Mi bardzo pomogło. Nie znaczy że olśnienie spadło z nieba, nie znaczy że nagle uderzyła mnie jasność, ani że każde zdanie z tej książki poraziło mnie prawdą objawioną - ta książka jest po prostu napisana z dużym sensem, a w dodatku po lekturze coraz łatwiej mi przychodzi określenie czego chcę od życia i stopniowe robienie tego. A to sporo roboty. Taka wyprawa do Australii na przykład - to spory wysiłek i "sama" ta wyprawa się nie zrobiła. Ale mam poczucie, że wysiłek włożony w dobre rzeczy. I o to chodzi..
"Ja" ma dwudziestolecie ukazania się w tym roku i to dobra okazja, żeby napisać o dobrej książce.

Na zdjęciach uparta droga - z Canberry na górę Kościuszki, odcinek gdzie nie ma publicznego transportu na całość trasy jeśli są wakacje szkolne. A jechałam właśnie w wakacje szkolne. Jak się kto nie uparł, to nie dojechałby.





















piątek, 1 lutego 2013

Latanie po włosku



Mój samolot drugi nie złapał lotu numer trzy, tego ostatniego do Polski. 

A wszystko przez uprzejmość. Bo leciałam trzema samolotami. Dwa długie loty: Australia – Emiraty i Emiraty – Europa, i zawsze są co najmniej dwa długodystansowe, bo raz trzeba się zatrzymać po paliwo, plus jeden krótki dolot po Europie. Długie loty w Abu Dabi czekają na siebie: generalnie zlatuje się  wszystko ze wschodu (z Australii, z Tajlandii, z Nowej Zelandii), tu się tłum kokosi i przesiada. I stadko samolotów rozpryskuje się na zachód, do różnych miast Europy. Te samoloty długodystansowe generalnie na siebie czekają, żeby wszyscy przylecieli i się przesiedli.  I mój drugi samolot czekał na pasażerów, żeby zdążyli się przesiąść. I pasażerowie z innych samolotów z innych kierunków, co mieli tak ja lecieć przez Abu Dabi do Milanu, to niektórzy mieli opóźniony lot, więc mój drugi samolot na nich czekał. I się opóźnił. Tak się opóźnił, że nie łapał mojego trzeciego samolotu. A mój trzeci samolot już nie był taki uprzejmy i nie czekał. Bo to tylko dolot po Europie, a nie długodystansowiec, co rzadko kursuje. I tak moja podróż wydłużyła się ponad 30 godzin.
 Wizja przesiadki w Milanie budziła we mnie zgrozę. Pamiętacie co się działo na przylocie w tamtą stronę? Wyszłam wtedy niechcący poza lotnisko, po GODZINIE szukania JAKIEJKOLWIEK informacji. Nigdy więcej przesiadek w Milanie. Planowałam uczepić się załogi i trzymać kurczowo za frak i iść za nimi krok w krok, nawet jakby protestowali. Odsyłali mnie do personelu naziemnego, co będzie w wejściu samolotu, po otwarciu. Dobrze, dobrze, ale czy możecie im po angielsku wytłumaczyć moją sytuację, że jestem spóźniona na przesiadkę i poszukuję połączenia? Żebym nie ja im tłumaczyła, tylko wy? Bardzo proszę… Bo po ponad 20 godzinach lotu to angielski mi szwankuje i mogę nie być dość sprawna by się dogadać. Nie protestowali, dopilnowali przekazania mnie, dali kocyk i wodę w łapkę, żebym sobie wzięła i komfort względny miała, skoro mam jeszcze tu czekać.
I obsługa naziemna mnie zaskoczyła. Etihad (czyli moja linia) miał przy gotowaną panią, z kartką z moim nazwiskiem, która stała przy drzwiach samolotu żeby mnie przejąć. Przygotowaną wcześniej, niezależnie od tego że gadałam z załogą. Ta procedura, jak się okazuje, jest automatyczna – jak klient gubi połączenie, bo się spóźnia samolot, a w systemie ma loty na jednym bilecie - to linia go przejmuje i kieruje. Nie musi sam ganiać po lotnisku i szukać biureczka z właściwą panią i właściwą linią, albo reklamacją czy tranzytem.(wyobrażacie sobie coś znaleźć na włoskim lotnisku? Bu ha ha). Leciałam najbliższym kolejnym samolotem, czekania dodatkowe 4 godziny. Pani miała w łapce wydrukowany bilet dla mnie, i wszytko wyjaśniła, co gdzie, kiedy, spytała czy chcę może odebrać bagaż główny, czy bagaż ma się sam przesiąść (nie chciałam nic odbierać, ja nie chcę nic robić na włoskich lotniskach). Uparłam się by mnie odprowadziła pod bramkę, a na próby pani zostawienia mnie i pokierowania mnie po znaczkach reagowałam stanowczym protestem. Nie, nie, nie, ja się tu już raz zgubiłam, nie trafię, proszę mi pokazać bramkę.

Całość podróży ponad 30 godzin.
Ale nie było źle. Miałam szczęście i w pierwszym samolocie, najdłuższym, trafiło mi się puste miejsce obok, więc nie dość, że miałam pod oknem (zdjęcia jak miód! Przywaliłam ponad 1000 zdjęć Australii z lotu ptaka), to jeszcze cała dwuosobowa „kołyska” była moja. Główkę se oparłam o podłokietnik pod oknem, skuliłam w kłębuszek, i stópki dałam na drugi podłokietnik, żeby były w górze, to nie puchną aż tak. Tylko czasem pani stewardesa budziła mnie niechcący, jak mi przykopała w stópki wózkiem. Dało się żyć. I przypadało na noc australijską, lecieliśmy głównie nad nudnym i ciemnym oceanem (Australia z lotu ptaka była tylko przez 3 godziny na początku) – to i miło się wyspałam.
Drugi samolot nie był taki miły, już miałam towarzysza, więc wszystkie godziny były na siedząco, ale tyle dobrze, że szczupłego Włocha. Współczuł mi przesiadki w Milanie, bo znał sytuację na włoskich lotniskach, to włoskie zorganizowanie i porządek… „To typowe dla Włochów” – powiedział z uśmiechem jak opowiedziałam o mojej pierwszej przesiadce tam i szukani bramki   Nie wypoczęłam, ale i nie były to tortury – tak jak w pierwszej podróży, gdzie do Australii to trafił mi się olbrzymi, gruby Libańczyk, i w efekcie siedziałam i przytulona i bardziej niż chciałam i trochę krzywo, bo on się nie bardzo mieścił. Do kompletu usiłował mnie klepać po kolankach, ale z uśmiecham a stanowczo położyłam jego rękę z powrotem na jego własnym kolanie. Potem nieopatrznie spytał mnie o zawód i… już nie usiłował mnie poklepywać. He, he. Milutko. Ale ciasno było. Natomiast tym razem, ze szczupłym Włochem to się nawet dawało trochę podkulić nogi czy na pół zwinąć i mieściliśmy się obok sienie oboje trochę zwinięci (chyba też go tyłek bolał od siedzenia).
Podobno ta arabska linia ma o dwa cale szersze siedzenia – nie wiem, nie mam wyczucia, ale generalnie i tak jest ciasno i marnie – jakby w ciasnej klatce usiąść na krzesełku i siedzieć 20 godzin. Najpierw  zaczęłam siedzieć bokiem, bo już za bardzo bolał mnie ogonek. A w Milanie to po prostu leżałam na podłodze, na kocyku, z nóżkami na plecaku robiąc wiochę na międzynarodowym lotnisku. O trzech kolejnych godzinach siedzenia w  ramach dolotu do Polski myślałam z obrzydzeniem. O wstaniu też myślałam z obrzydzeniem, byłam mocno zdechła, ale na szczęście ludzie tu w Milanie generalnie nie są jakoś specjalnie zdziwieni leżącymi zwłokami. Nawet jak by byli, to chromolę. Naprawdę. Póki tylko patrzą a nie sadzają czy nie gadają – to mi rybka. 30 godzin podróży robi swoje.
Nie udało mi się wyprosić jakiś bonusów w stylu zmiana klasy na biznesową w tym spóźnionym samolocie, ale… ale pogadałam z panią na bramce. Widziała moje nazwisko jak odprawiała poprzedni samolot, ucieszyła się że trafiłam, jestem, i bezpiecznie wracam. Współczuła liczby godzin, zwłaszcza, że się wydłużyły bez mojej winy, i…i…  znalazła mi takie miejsce, że miałam obok siebie miejsce wolne. J  Więc znów mogłam się położyć. I chwała Bogu, bo siedzieć to ja już nie bardzo byłam w stanie. Po prostu zwyczajnie bolał mnie tyłek. Pod koniec tego drugiego lotu to już po prostu bardzo.

Scenka rodzajowa:
A przy odbiorze bagażu było zabawnie. Bo plecak znalazłam, rzeczywiście razem ze mną przyleciał, nie pojechał zwiedzać innych kontynentów, co się zdarza, zwłaszcza na włoskich lotniskach…  Złapałam plecak i rozglądam się gdzie jest wyjście i moi oczekujący. Obsługa się zainteresowała czego szukam. Wyjścia głównego szukam i moich ludzi. To tutaj, jest w tej chwili otwarte tylko jedno, więc moi mogą być tylko tam. Good. W tym momencie wzrok pana padł na mój bagaż.
- O matko! – wyrwało mu się. Z bagażu zwisał doklejony długaśny języczek z wypisanymi wszystkimi kodami lotnisk pośrednich, gdzie w czasie tej podróży mój bagaż „sam” się przesiadał. Oczy pana lotniskowego były okrągłe z wrażenia:
- Skąd…. skąd pani leciała ?!
Boże mój. Ja tylko z Sydney. A ta dodatkowa karteczka to dlatego że trzeci samolot się spóźnił i leciałam czwartym. No normalnie, nie? Najkrócej jak się dało. Teraz już będzie lepiej latać od tego roku bo będą długodystansowce z Warszawy więc nie będzie małej przesiadki w Europie, a tylko jedna u Arabów lub w Azji. Ale jak kupowałam bilet to jeszcze nie było tych połączeń, dopiero miały się zacząć.
W autobusie z lotniska do domu stałam. Obaj przyprowadzający mnie panowie usiedli, ja grzecznie odmówiłam. Stanowczo – siedzieć – JA - NIE. NIE. Żadnego siadania.






 Gdy weszłam do domu – byłam ciekawa co kot. A kot zdębiał. Wmurowało go. Nie obraził się (jak zwykle robią koty). Po prostu nie mógł uwierzyć. A pierwszą noc przespał na mnie (polubił leżenie na mnie a przytył, i skurczybyk zrobił się ciężki. Żeby go nie przestawiać obok to czeka z włażeniem na człowieka aż ten zaśnie i budzi mnie takie uczucie przyduszenia.) i nie odstępował mnie na krok.