---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

czwartek, 1 listopada 2012

Jedzenie australijskie



Dziś pierwszy raz zostałam sama doma.

Gospodyni pojechała coś załatwiać do cywilizacji (jestem w Górach Błękitnych na przepięknym zadupiu, tu nie ma nawet sklepu spożywczego, ale jest tyle kwiatów w buszu, że szok)
Rano przed pracą zadzwonił mój kolega Kangur (mój lokalny anioł stróż), że przyjedzie na wieczór z roboty (niecodziennie przyjeżdża, kawał drogi ma), to poczłapałam do lodówki looknąć czy jest co ugotować. Jakieś mięso było, parę jarzyn też. Jak już się do końca obudziłam, ogarnęłam, zjadłam śniadanie, itd.,  to wyciągnęłam mięcho, żeby obejrzeć co to, i ewentualnie zamarynować. I tak właśnie wyglądało moje pierwsze spotkanie z kangurem.

Nie wierzycie? Proszę bardzo, oto zdjęcie mięsa, kangur mielony, paczkowany.


Jeszcze nigdy nie robiłam kangura, ale poczytałam wcześniej, że on jest generalnie dobry, tylko trochę gumowaty i bez smaku, trzeba dobrze przyprawić. Ok. Dałam sól, cebulkę, czosnek, oliwę i zalewę z oliwek (fajnie robi mięsu na smak, regularnie używam), po czym chciałam dodać jakieś zioło. Sięgam na półkę z przyprawami. Pieprz. Oraz pieprz. O, jakaś torebka – pieprz. Chili. Coś kolorowego? A, kolorowy pieprz. I jeszcze w młynku pieprz. Koniec przypraw.

W kuchennej szafce z zapasami nic nie było z przypraw. Głębiej grzebać ludziom nie będę. Chm…. Co by tu zrobić…. W Beskidach to na łąkę bym wyszła, bo dzikie oregano często rośnie, ale tutaj to nic takiego w buszu nie ma. W rozpaczy zajrzałam jeszcze do lodówki i znalazłam pół słoika jakiegoś dawno otwartego bazyliowego sosu do makaronu, więc doprawiłam kangura, i załadowałam garnek do lodówki, żeby się „przegryzło”, ale znalazłam również skarb.

Pasta z drożdży! Australijski specjał. Raczej specjał o sławie takiej owsianki, zupy mlecznej, czy bawarki – czyli bazowych potraw, którymi się katuje kolejne pokolenia dzieci, i których nikt nie chce jeść jako dorosły. Drożdże mają jakieś super ważne witaminy i samo zdrowie i w ogóle. Większość przyjezdnych po spróbowaniu się otrząsa. Mieszkający w Australii Pharlap (czytujący mojego bloga) też się otrząsnął, ale po większym uprawianiu sportu – nawrócił, bo to drożdżowe cudo to jeszcze ma sporo minerałów i soli, a to dla sportowców bardzo potrzebne (tu sobie możecie poczytać jego relację jakby się moja znudziła). „Mój” Kangur też mówił o paście raczej w kontekście: no jak już nie ma nic w lodówce to cienką warstwą da się zjeść… Wszystko to do kupy brzmi nieciekawie – prawda?

Tymczasem znalazłam w słoiku lśniącą, ciemnobrązową, jak czekolada wyglądającą pastę, bardzo ładnie pachnącą, apetyczną. Ja generalnie lubię drożdże, chętnie podjadałam przy robieniu ciasta (choć podobno nie należy jeść żywych), i spodziewałam się czegoś jasnego, beżowego, a nie takiego ciemnobrązowego. Poczytałam etykietkę czy to nie „czekoladowe” (teraz jest jakaś paskudna moda słodzenia wszystkiego, fuj). Ale nie – napisane że nie koloryzowane. Obejrzałam uważnie i raz kozie śmierć – spróbowałam.
 Pycha!
Słone, aromatyczne, z silnym posmakiem drożdży, nie ostre, nie pikantne, ale bardzo wyraziste. To będzie moja nowa miłość i na pewno sobie przywiozę do Polski. Mniam!!!

3 komentarze:

  1. W Warszawie do kupienia w Max & Spencer.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdzie w m&s można kupić pastę z drożdży? Ja widziałam tylko w kuchniach świata 220g za 22 zł.

      Usuń
    2. Dość drogo, tu w tej cenie jest większy słoik, ale pewnie przez to że daleko jechał.

      Usuń