Wygląda na to że zostanę w Cairns dwa tygodnie, bo dopiero w środku tygodnia tanieją loty, ale nie w tym tygodniu tylko w przyszłym. CZyli posiedzę jeszcze półtora tygodnia. A za tą sumę co oszczędzę na dolocie to spokojnie starczy mi na noclegi. Poważnie. Jest różnica czy płacę ca bilet 550 dolarów czy 220, prawda? A za 300 dolców to znajdę spanie na 10 dni zupełnie spokojnie. Za te same pieniądze 10 dni w Cairs albo powrót teraz. Za te same pieniądze - to nie ma się nad czym zastanawiać. Pooglądam sobie okolicę, podobno za 6 dolców można dojechać autobusem do takiej miejscowości w górach tutaj w okolicy, Kurandy (chyba to się pisze Curanda, albo Curradna, nie pamiętam ale rozpoznaję jak widzę). Jeździ tam też jakaś kolejka, chyba górska czy linowa, nie do końca zrozumiałam, bo co prawda mój angielski poprawia się z dnia na dzień ale ciągle wielu rzeczy nie rozumiem. Ta kolejka kosztuje ponad stówę. To ja sobie pojadę kilka razy autobusem, a za stówę to pojadę na rafę.
Tu jest inaczej niż w Egipcie - tam rafa jest przy brzegu, wychodzisz z hotelu w klapkach i pareo (albo męskim odpowiedniku) i pływasz. Tu do rafy trzeba dopłynąć łodzią. To kosztuje. Ja się wybiorę co najmniej raz (na więcej to mi chyba kasy nie bardzo starczy) - i zobaczę czy ładna ta rafa, bo ludzie mówią że po Egipcie to ona rozczarowuje. Pewnie trochę zależy gdzie człowieka wywiozą i wypuszczą. Jak będzie brzydka to nie pojadę drugi raz, jak ładna to może wysupłam na powtórkę. A w góry za kilka dolarów to na mur beton pójdę i to parę razy pewnie. Tutaj góry są bardziej takie jak nasze.
Przeprowadzę się dziś do centrum miasta, taką mam w każdym razie nadzieję, bo nie umiem zrobić rezerwacji przez net - miałabym pewność, ale nie umiem przelać kasy, bo nie mam karty do płatności internetowych. Za późno się ockęłam że mi się przyda i nie zdążyłam wyrobić. Miałabym zaklepane miejsce w hotelu, a tak to pakuję się i jadę trochę na pałę - to że było wieczorem to wcale nie znaczy że będzie dziś rano. Znaczy miejsce jakieś będzie, to bez strachu, tylko cena może być inna.
Doczekałam się wiersza - Pharlap na swoim blogu pisze o zaćmieniu i o mnie, i coś go ostatnio wzięło na limeryki :-) Zamieścił też ładne zdjęcie całkowitego z Port Douglas - miejscowości odsuniętej od gór, gdzie było trochę mniej chmur. Dlatego zdjęcie dużo ładniejsze niż moje. W Port Douglas przez tą samą dziurę w chmurach co ja, tylko kąt mieli lepszy - dlatego moje całkowite nie bardzo ma widoczny pierścień z diamentem - to zjawisko tuż po rozpoczęciu i tuż po zakończeniu, kiedy pierwszy(ostatni) promień słońca wyłania się zza tarczy. U mnie to jest słabo widoczne, ale jak spojrzycie na zdjęcie Pharlapa (tu kliknąć) to potem zobaczycie i na moim że ten diament przeświecający przez chmury to on i umnie jest, tylko marnie widoczny. Ja widziałam, bo wiedziałam gdzie patrzeć. Jak nie ma chmur to każdy zobaczy, nawet jak nic nie czytał o zaćmieniu. Tak jest na zdjęciu u Pharlapa. Diament jest w tym samym położeniu, co u mnie, to było zejście zaćmienia, widać było tylko końcówkę, zarówno w Cairns jak i w Port Douglas, bo to było widać przez tą samą dziurę w chmurach (w Port Douglas lepiej, patrzyłam z zazdrością na układ dziury, kurcze, w Port Douglas widzą, a ja nie widzę!). Kliknijcie na zdjęcie, bo warto. (Dla osób początkujących w posługiwaniu się netem: otworzy się chyba jako nowe okno, popatrzcie na górę ekranu, nad tekstem). Pharlab nie był osobiście, ale śledził relację.
A wiecie gdzie było widać całe? Bez chmur? W Australii. Na jakiejś górze gdzieś tutaj. Powiedziała mi ozówka, czyli Australijka, bardzo sympatyczna pani z Sydney, lat około 60, która pojechała z astronomami. Tylko koczowali całą noc na tej górze, ale widziała podobno wszystko, bez żadnych chmur, bo ci ludzie z obserwatorium wiedzieli gdzie chmur nie będzie i pojechali. Kurcze, myślałam o czymś takim żeby wyśledzić grupę astronomów miejscowych ale nie wiedziałam jak się do tego zabrać. Teraz już będę umiała. Nawet jak mnie nie zabiorą to podpowiedzą gdzie się ustawić. Cairns nie było dobre, bo góry przyciągają chmury, zwłaszcza nad oceanem. A ja jestem za cienka by sama wymyśleć gdzie jechać w rejonie krokodyli, węży, pająków i pory deszczowej co drogi zalewa. Za cienka. Życie mi miłe. Ale astronomów bym się posłuchała. I tak zrobię następnym razem, bo coraz bardziej podoba mi się robienie tego samej. Znaczy ze wsparciem astronomów, a nie żadnych biur podróży i innych wynalazków co chcą mi pomóc, bardzo chcą, ale kompletnie się nie znają na tym w czym usiłują mi pomóc.
Podaję wiek pani z Sydney, bo to mnie zdumiało że tu jest oczywiście najwięcej młodziaków, ale jest kupę ludzi w każdym wieku, w tym 60 czy 70 i więcej - też, jak najbardziej i to sporo osób. Z przyjemnością na to patrzę. Przekrój krajów jak w kalejdoskopie. Europa, Ameryka. A dobrze że porozmawiam z Australijką, bo byłam przekonana że mamy murzynów i już nawet chciałam zacząć z nimi gadać czemu przyjechali z Afryki i dałabym plamę. Domyślacie się? Nie żadni murzyni, tylko aborygeni!!! Tutejsi rodowici. Ja osobiście różnicy nie widzę, ale jestem początkująca. Jakaś grupa studencka.
Rozpoznałam drzewo mango i pojadam sobie dzikich owoców. Słodsze i pełniejsze w smaku niż sklepowe, i koszmarnie włókniste. Bardziej je wysysałam niż gryzłam a i tak miałam włókna w zębach. Pełno tego i można zjeść za darmo. Cudnie. Oczywiście myję i obieram, a miejscowi uprzedzili żeby wybierać gładkie i nie ruszone przez owady, bo coś tam jest wtedy szkodliwe (wirus czy coś). Wybieram ładne, obieram grubo i jakoś zemnsta kangura mnie nie dopadła.
Na zdjęciach plaża nocą z widokiem na centrum Cairns (dziś się stąd wyniosę i będę w tym centrum), plaża w dzień, którą znacie już ze zdjęć z zaćmienia, oraz ogromnie tu popularne czerwone drzewo - nie wiem co to bo mi tu powiedzą angielską nazwę a to mi dalej nic nie mówi. Generalnie mało ludzi zna się na roślinach, a ja tutaj prawie nic nie znam. W Sydney to tak z połowę rozpoznaję. Tutaj - pojedyncze rzeczy. A uroku dodaje fakt że to wcale nie miejscowe mogą być, tylko przesadzone skądś. Nie wiem.
Tu jest inaczej niż w Egipcie - tam rafa jest przy brzegu, wychodzisz z hotelu w klapkach i pareo (albo męskim odpowiedniku) i pływasz. Tu do rafy trzeba dopłynąć łodzią. To kosztuje. Ja się wybiorę co najmniej raz (na więcej to mi chyba kasy nie bardzo starczy) - i zobaczę czy ładna ta rafa, bo ludzie mówią że po Egipcie to ona rozczarowuje. Pewnie trochę zależy gdzie człowieka wywiozą i wypuszczą. Jak będzie brzydka to nie pojadę drugi raz, jak ładna to może wysupłam na powtórkę. A w góry za kilka dolarów to na mur beton pójdę i to parę razy pewnie. Tutaj góry są bardziej takie jak nasze.
Przeprowadzę się dziś do centrum miasta, taką mam w każdym razie nadzieję, bo nie umiem zrobić rezerwacji przez net - miałabym pewność, ale nie umiem przelać kasy, bo nie mam karty do płatności internetowych. Za późno się ockęłam że mi się przyda i nie zdążyłam wyrobić. Miałabym zaklepane miejsce w hotelu, a tak to pakuję się i jadę trochę na pałę - to że było wieczorem to wcale nie znaczy że będzie dziś rano. Znaczy miejsce jakieś będzie, to bez strachu, tylko cena może być inna.
Doczekałam się wiersza - Pharlap na swoim blogu pisze o zaćmieniu i o mnie, i coś go ostatnio wzięło na limeryki :-) Zamieścił też ładne zdjęcie całkowitego z Port Douglas - miejscowości odsuniętej od gór, gdzie było trochę mniej chmur. Dlatego zdjęcie dużo ładniejsze niż moje. W Port Douglas przez tą samą dziurę w chmurach co ja, tylko kąt mieli lepszy - dlatego moje całkowite nie bardzo ma widoczny pierścień z diamentem - to zjawisko tuż po rozpoczęciu i tuż po zakończeniu, kiedy pierwszy(ostatni) promień słońca wyłania się zza tarczy. U mnie to jest słabo widoczne, ale jak spojrzycie na zdjęcie Pharlapa (tu kliknąć) to potem zobaczycie i na moim że ten diament przeświecający przez chmury to on i umnie jest, tylko marnie widoczny. Ja widziałam, bo wiedziałam gdzie patrzeć. Jak nie ma chmur to każdy zobaczy, nawet jak nic nie czytał o zaćmieniu. Tak jest na zdjęciu u Pharlapa. Diament jest w tym samym położeniu, co u mnie, to było zejście zaćmienia, widać było tylko końcówkę, zarówno w Cairns jak i w Port Douglas, bo to było widać przez tą samą dziurę w chmurach (w Port Douglas lepiej, patrzyłam z zazdrością na układ dziury, kurcze, w Port Douglas widzą, a ja nie widzę!). Kliknijcie na zdjęcie, bo warto. (Dla osób początkujących w posługiwaniu się netem: otworzy się chyba jako nowe okno, popatrzcie na górę ekranu, nad tekstem). Pharlab nie był osobiście, ale śledził relację.
A wiecie gdzie było widać całe? Bez chmur? W Australii. Na jakiejś górze gdzieś tutaj. Powiedziała mi ozówka, czyli Australijka, bardzo sympatyczna pani z Sydney, lat około 60, która pojechała z astronomami. Tylko koczowali całą noc na tej górze, ale widziała podobno wszystko, bez żadnych chmur, bo ci ludzie z obserwatorium wiedzieli gdzie chmur nie będzie i pojechali. Kurcze, myślałam o czymś takim żeby wyśledzić grupę astronomów miejscowych ale nie wiedziałam jak się do tego zabrać. Teraz już będę umiała. Nawet jak mnie nie zabiorą to podpowiedzą gdzie się ustawić. Cairns nie było dobre, bo góry przyciągają chmury, zwłaszcza nad oceanem. A ja jestem za cienka by sama wymyśleć gdzie jechać w rejonie krokodyli, węży, pająków i pory deszczowej co drogi zalewa. Za cienka. Życie mi miłe. Ale astronomów bym się posłuchała. I tak zrobię następnym razem, bo coraz bardziej podoba mi się robienie tego samej. Znaczy ze wsparciem astronomów, a nie żadnych biur podróży i innych wynalazków co chcą mi pomóc, bardzo chcą, ale kompletnie się nie znają na tym w czym usiłują mi pomóc.
Podaję wiek pani z Sydney, bo to mnie zdumiało że tu jest oczywiście najwięcej młodziaków, ale jest kupę ludzi w każdym wieku, w tym 60 czy 70 i więcej - też, jak najbardziej i to sporo osób. Z przyjemnością na to patrzę. Przekrój krajów jak w kalejdoskopie. Europa, Ameryka. A dobrze że porozmawiam z Australijką, bo byłam przekonana że mamy murzynów i już nawet chciałam zacząć z nimi gadać czemu przyjechali z Afryki i dałabym plamę. Domyślacie się? Nie żadni murzyni, tylko aborygeni!!! Tutejsi rodowici. Ja osobiście różnicy nie widzę, ale jestem początkująca. Jakaś grupa studencka.
Rozpoznałam drzewo mango i pojadam sobie dzikich owoców. Słodsze i pełniejsze w smaku niż sklepowe, i koszmarnie włókniste. Bardziej je wysysałam niż gryzłam a i tak miałam włókna w zębach. Pełno tego i można zjeść za darmo. Cudnie. Oczywiście myję i obieram, a miejscowi uprzedzili żeby wybierać gładkie i nie ruszone przez owady, bo coś tam jest wtedy szkodliwe (wirus czy coś). Wybieram ładne, obieram grubo i jakoś zemnsta kangura mnie nie dopadła.
Na zdjęciach plaża nocą z widokiem na centrum Cairns (dziś się stąd wyniosę i będę w tym centrum), plaża w dzień, którą znacie już ze zdjęć z zaćmienia, oraz ogromnie tu popularne czerwone drzewo - nie wiem co to bo mi tu powiedzą angielską nazwę a to mi dalej nic nie mówi. Generalnie mało ludzi zna się na roślinach, a ja tutaj prawie nic nie znam. W Sydney to tak z połowę rozpoznaję. Tutaj - pojedyncze rzeczy. A uroku dodaje fakt że to wcale nie miejscowe mogą być, tylko przesadzone skądś. Nie wiem.
To moje zdjęcie to zrobiło NASA, a może nawet CIA - dobrze mieć ludzi we własciwych miejscach.
OdpowiedzUsuń:-)
UsuńCześć Li!
OdpowiedzUsuńNo nareszcie mam chwile czasu i kompa. Dlatego nie odzywałam się wcześniej.
Zaćmienie śliczne na Twoich zdjęciach :))
Cieszę się, że doszło do skutku jego oglądanie.
Pooglądałam tu pozostałe australijskie wpisy i ciut na przyległych blogach. Dobre to :)))
U nas jak się pójdzie do lasu, przy dobrej pogodzie, to ma się przyjemnie i ładnie. Czy w austrlijskim lesie (zakładając, że wszystkie zabójcze stworzenia są nieobecne=przegonione) masz też takie odczucie? Na zdjęciach trudno austalijski las rozeznać.
Buziaczki od nas. H
Dzięki.
UsuńA las tu jest jakiś taki gęsty ciemny i paskudny, w dodatku jesteś w saunie.