---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

czwartek, 8 listopada 2012

Wycieczka do Sydney. Szok kulturowy. Pisklę opierzone.




Trzy dni temu wybrałam się do Sydney, w celu zaklepywania biletów na zaćmienie. JUŻ MAM NARESZCIE. Było to załatwiane wszystko na ostatnią chwilę i bardzo drogo, i właściwie do wyboru miałam opcje złe i jeszcze gorsze. Dlaczego tak późno, skoro wiedziałam wcześniej że jadę? Cóż.... należy uważać, kogo prosi się o pomoc przy załatwianiu biletów. Sama bym to z Polski zrobiła taniej i w lepszym terminie. A teraz to już był jakiś koszmar do wyboru. Ale nic to. Załatwione. Bardzo pomógł pewien kolega mojego Kangura, to on pokazał mi jak rezerwować i gdzie, żeby ceny były niskie, on przelał z karty (moimi karatami nie daje się robić niektórych transakcji, i to właśnie tych co potrzebowałam, niestety), przelał mi też za nocleg - a ja wręczyłam mu gotówkę do ręki i po sprawie. On mi wręczył wydruk biletu i rezerwacji. I mam.


On też przechował mnie w Sydney, bo  noclegi jak i komunikacja rozwalają cenowo - podobnie jak cała Australia. Przeżyłam ostry szok kulturowy. Do tej pory siedziałam w Błękitnych i nie zdawałam sobie sprawy ile kasy potrzebuję, by przeżyć, oraz co wybierać by w tym szaleństwie drożyzny znaleźć rzeczy relatywnie sensowne cenowo. Kolega wziął mnie pod pachę i pokazał palcem - o, tu sobie możesz kupić tani obiad. I jeszcze, jak masz żarcie na wynos, to należy przyjść koło godziny 17, to oni mają już popakowane, to co się nie sprzedało i można to kupić za jakieś 2, 3 czasem 5 dolarów. Normalnie obiad kosztuje jakieś 15, jeśli jest to tania wersja jedzenia na mieście. Tak, to nie jest pomyłka. 15 dolców australijskich, czyli około 50 złotych, tyle trzeba mieć na obiad będący odpowiednikiem naszego ulicznego chińczyka za dychę. Tak tu kosztuje, ale jak widać są metody bo dorwać się do tego samego chińczka za 3 dolary czyli 10 zł. Da się przeżyć jak się wie czego szukać. Jestem bardzo temu koledze Kangura wdzięczna za wskazówki. Dzięki niemu widzę, że da się zrobić tak bym się zmieściła w sensownym budżecie, a jednak jadła porządnie. Nie wolno na wyprawach oszczędzać na zdrowym pożywnym jedzeniu, bo po prostu się zachoruje i będzie to kosztowało jeszcze więcej. Podobnie nie zawsze najtańsze rozwiązania są naprawdę najtańsze, bo często dochodzą jakieś dodatkowe koszty (np tani nocleg, ale dopłać za klimę, za dojazd do centrum, za pościel, za internet itd)  i poniżej pewnego poziomu nie da się zejść i już. I on był wstanie mi pokazać gdzie mniej więcej jest ten sensowny poziom. W noclegach też mi pokazał palcem - o, a tu nie masz napisane że jest klimatyzacja, a tam jest gorąco, musisz mieć, ja bym tego nie brał. O, a tu masz pab na dole, impreza będzie, a podobno chcesz się wyspać, ja bym nie brał. To ważne wskazówki były. Sklepy obejrzałam, i mieszkając z dostępem do kuchni (a taki mam nocleg) też da się łatwiej wyżyć.Uspokoiłam się znacznie.

Komunikacja w Sydney
Kumpel powiedział mi też czym dojechać na dworzec, i z grubsza jak to działa. Tu są promy jako element normalnej komunikacji miejskiej, bo Sydney ma w środku ogromną zatokę i faktycznie promy - tak jak mosty - łączą obie strony miasta, ludzie tym jeżdżą. Powiedział mi, żeby z wycieczki wracać do niego promem. Teraz już ogarniam komunikację, ale jak usłyszałam: wrócisz do mnie wsiadając na prom, to spanikowałam: ale gdzie? Ale jaki? Ale JAK TO?!?! Bo u nas w Polsce to przecież prom to w Świnoujściu, a w stolycy to nie ma. Ale okazało się łatwe. Promów jest dużo i Australijczycy mają gęsto punkty z informacją turystyczną, a do tego kompetentną i miłą obsługę mówiącą dobrym, wyraźnym angielskim. Wytłumaczę o co chodzi z wyraźnym angielskim: potrzebowałam dojechać do dzielnicy która nazywa się Marubra, tak jak tamtejsza plaża, która też się nazywa Marubra. Ja powiem Ma-ru-bra. Ale miejscowy powie mr-r-br. Naprawdę. I weź tu go zrozum. Nie dość, że kluchy w buzi, to jeszcze kluchy z gęstym sosem. Na szczęście jak powiem "proszę mów powoli, bo angielski nie jest moim pierwszym językiem" - to znakomita większość zaczyna mówić W-O-L-N-O i W-Y-R-A-Ź-N-I-E  i jakoś łapię.

 Proszę, oto zdjęcia z plaży Mr-r-br. Że skąd? Że z Marubry, no przecież mówię.




  Deski bez żagli, takie do ślizgania po falach. Też mam ochotę, ale nie mam pianki (ani deski) a zimna woda przepotwornie, więc nie pływałam, ani nawet nie brodziłam w tym. Zamoczyłam jedną stopę i uciekłam.




A wiecie czemu nie wolno wprowadzać psów na plażę? No, niby to oczywiste, żeby psich kup nie było, ale sens jest głębszy, podobno psia kupa mocno przyciąga rekiny.


Prom
Na stacji promu wytłumaczyli mi niuanse - tu są dwa promy idące tą samą, moją trasą - wolny, tańszy, będący częścią komunikacji miejskiej oraz szybki, prywatny, droższy i płatny niezależnie od biletów komunikacji, a następnie pokazali palcem w którą stronę iść kupować. Poszłam. Potem było gorzej bo były trzy bramki z budkami i akurat przesiadali się ludzie z dwu promów na trzeci. Tłum z dwu promów sznureczkiem walił w trzecią bramkę, momentami nawet biegli. Człowiek w mundurku którego spytałam gdzie kupić bilet na mój prom wytrajkotał mi błyskiem odpowiedź, której ni w ząb nie złapałam i zaczął trajkotać w radiotelefon. Zdezotientowana usunęłam się z drogi biegnących i rozejrzałam. Przecież jak źle wsiądę to dopiero się urządzę. I wtedy zdarzyło się coś, za co kocham Australię - drugi mundurowy podszedł i i spokojnie spytał czy mi czegoś nie potrzeba. Uff. Powiedziałam że to mój pierwszy pobyt w Australii i pierwsza podróż promem w życiu i że słabo mówię po angielsku, a potrzebuję się dostać tu i tu. Facet pokazał, że tędy (tak jak szli wszyscy ludzie przesiadający się). A gdzie kupię bilet?- spytałam. Facet się uśmiechnął i powiedział, że moja pierwsza podróż będzie za darmo i żebym już szła na prom i żebym dobrze bawiła się w Australii. Podziękowałam wylewnie i poszłam. Prom faktycznie zaraz ruszył.

 Było świetnie, na pewno zrobię sobie co najmniej jeden dzień jazdy promami jak będę w Sydney. Ekstra było. Stateczki, a (prawie) wszystkie na ten sam całodniowy bilet, no coś cudownego, będę tu wracać.

 Zdjęcia z promu, proszę uprzejmie, nieśmiertelna opera, symbol Sydney, oraz latarnia morska na prawym brzegu przy wyjściu zatoki na ocean.




 



      Nie tylko mundurowi ale i Australijczycy "z ulicy" są zwykle bardzo mili, uprzejmi i pomagają zagubionemu obcokrajowcowi się zorientować. Wręcz czasem pytają czy potrzebuję pomocy widząc rozglądającą się osobę ze zdezorientowaną miną. Miło mnie to zaskoczyło, parę razy się z tym spotkałam - i taki kraj mogłabym pokochać. Przeciętny Warszawiak (niestety) odpowiada "nie wiem" i idzie dalej, co z przykrością piszę to o moim mieście, ale tak niestety po prostu jest. Tu jest inaczej. Ja się poczułam bezpiecznie - że sobie poradzę jadąc nawet w kompletnie nowe miejsce, kompletnie nowym środkiem lokomocji. Sprawdzianem był powrót - bo był to mój pierwszy raz w pociągu australijskim, bo zarówno z lotniska jak i jadąc teraz do Sydney załapałam się na samochód. W Góry Błękitne dojeżdża się pociągiem podmiejskim, który nazywa się prosto: pociąg w Góry Błękitne. Bardzo rozsądnie. Jest jeszcze kilka linii podmiejskich w kilka innych miejsc. Zarówno pociągi jak i sporo komunikacji miejskiej to ma przesiadki w jednym miejscu, na Stacji Centralnej, bardzo dużej.
      Miałam w łapce rozkład moich pociągów błękitno-górskich (darmowy, dawany turystom) z pełną i klarowną rozpiską skąd i który peron. Nie to żebym umiała rozpiskę przeczytać, bo u nas nie ma tyle peronów. Ale stację miałam zakreśloną kółkiem, a jak się tubylcowi podetknęło mapkę pod nos, to tubylec już umiał przeczytać te perony i poziomy i bramki. Bardzo dobra metoda na szybkie dogadanie się, jeśli ktoś tak jak ja, średnio kuma po angielsku. Polecam.
     Pierwsza zapytana kobietka powiedziała że pójdziemy razem, podeszła ze mną do informacji, spytała o peron odejścia dla mnie, kupiłam bilet, i podeszła ze mną w stronę peronów - Jezusiczku,  jakie  podziemia - Dworzec Centralny w Warszawie niech się schowa - tylko z jedną różnicą - tu jest wszystko klarownie podpisane (Dworzec Centralny nie jest podpisany, ja, będąc tubylcem z niezłą orientacją przestrzenną i znająca dworzec - gubię się w dalszych rejonach). Trafiłam elegancko i wsiadłam.
     W pociągu niby czytali stację przez głośniczek, ale standard ogłoszeń był podobny do naszego, zwykle brzmiało mechanicznie jak: "mr-br" albo "lgdg". Ale przynajmniej podpisy na stacjach były wyraźne i podświetlone, więc z rozpiską w łapce nie miałam problemu żeby wysiąść gdzie potrzeba. W Polsce często Pipidówek Mały nie ma ani tabliczki z nazwą ani latarni przy niej.

Wysiadłam tam gdzie powinnam. Hura!
      Noc ciemna i głucha, deszczyk sobie pada, eukaliptusy pachną obłędnie - od razu poczułam. Przede mną 3 kilometry do domu, drogą którą jeszcze nie szłam ani razu w żadną stronę. Na szczęście w Sydney dorwałam plan mojej miejscowości, bo inaczej to by mi było trochę trudno trafić. A tak zgubiłam się tylko raz i na krótko, wystarczyło dojść do pierwszej lepszej latarni i wyciągnąć na chwilę plan na deszcz, żebym zobaczyła że po prostu zaczęłam jezioro obchodzić od prawej zamiast od lewej. W miejscu gdzie patrzyłam na mapę to już była jednakowo daleko czy z lewej czy z prawej, a normalnie to od lewej jest trochę krócej. No, to skoro zwykle będę chodzić lewą, to jest świetny powód by tym razem iść od prawej, prawda? Takoż zrobiłam i po jakiejś godzince od wyjścia z pociągu i paru zygzaczkach po ciemku - byłam w domu. Deszcz przestał padać, było bardzo ciepło, eukaliptusy pachniały, mi powoli zeszło napięcie z przez długi czas niezałatwionego głównego powodu wyjazdu (zaćmienie!!! dojechać!!!!). Zdjęłam mokre ciuchy, coś tam zjadłam, i padłam.

Mam tyle wrażeń że opisuję na razie tylko te najważniejsze. Ciągle jeszcze jestem trochę zestresowana przez tak marne załatwienie zaćmienia, ale już zaczynam się czuć jak człowiek. . Jako turysta nadal jestem początkujące pisklę, ale już nie jestem pisklę nieopierzone, dzięki koledze Kangura. Zaczynam machać samodzielnie skrzydełkami. I bardzo się cieszę że jestem w Australii. A dla kolegi Kangura chyba ugotuję żurek, jak znajdę sklep z polskimi produktami (są tu podobno takie), i dorwę zakwas, i majeranek i jakąś kiełbasę, reszta składników jest w sklepach zwykłych. Koledze stanowczo prezent się należy, a jak sytałam jaką chce tą flaszkę (co mnie po nią bez przerwy wysyłał) to uśmiechnął się pod nosem pokręcił głową i powiedział: na taką, jaką lubię, to cię nie stać, daj se spokój. A ja se nie dam spokoju, wiem że żurek lubi, mam nadzieję, że się ucieszy.

Na zakończenie - zdjęcie - wróbelek (taki swojski) z okolic plaży w Marubrze.  Normalny, regularny wróbel (i pewnie mi zaraz ktoś wpisze komentarz że nie wróbel tylko mazurek. Ale ja wiem swoje, ćwierkał zupełnie po naszemu.)
Jak patrzę na zwierzęta i rośliny tutaj, to się zawsze zastanawiam czy to rdzenne australijskie, czy jednak takie przyjezdne, co nawiało z ogródka człowiekowi, a tylko dla mnie egzotyczne, bo z cieplejszych stron niż ja zwykle bywam. Ale ten wróbel to nasz.

2 komentarze:

  1. Do odważnych świat należy- Bajka ;)
    Moje marzenie od dawien dawna
    fotki super czekam na kolejne :)
    Serdeczności

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękują za miłe słowa, zdjęcia będą, mam tyle że aż nie wiem co wrzucać i opisywać najpierw.

      A czemu nie spełniasz marzenia? Teraz bilety do Australii są dużo tańsze niż np 10 lat temu. Może czas ruszyć w drogę? Mogę Ci jakoś pomóc?

      Usuń