Dziś pierwszy raz zostałam sama doma.
Gospodyni pojechała coś załatwiać do cywilizacji
(jestem w Górach Błękitnych na przepięknym zadupiu, tu nie ma nawet sklepu
spożywczego, ale jest tyle kwiatów w buszu, że szok)
Rano przed pracą zadzwonił mój kolega Kangur (mój lokalny anioł stróż),
że przyjedzie na wieczór z roboty (niecodziennie przyjeżdża, kawał drogi ma),
to poczłapałam do lodówki looknąć czy jest co ugotować. Jakieś mięso było, parę
jarzyn też. Jak już się do końca obudziłam, ogarnęłam, zjadłam śniadanie,
itd., to wyciągnęłam mięcho, żeby
obejrzeć co to, i ewentualnie zamarynować. I tak właśnie wyglądało moje
pierwsze spotkanie z kangurem.
Nie wierzycie? Proszę bardzo, oto zdjęcie mięsa, kangur
mielony, paczkowany.
Jeszcze nigdy nie robiłam kangura, ale poczytałam wcześniej,
że on jest generalnie dobry, tylko trochę gumowaty i bez smaku, trzeba dobrze
przyprawić. Ok. Dałam sól, cebulkę, czosnek, oliwę i zalewę z oliwek (fajnie
robi mięsu na smak, regularnie używam), po czym chciałam dodać jakieś zioło.
Sięgam na półkę z przyprawami. Pieprz. Oraz pieprz. O, jakaś torebka – pieprz.
Chili. Coś kolorowego? A, kolorowy pieprz. I jeszcze w młynku pieprz. Koniec
przypraw.
W kuchennej szafce z zapasami nic nie było z przypraw.
Głębiej grzebać ludziom nie będę. Chm…. Co by tu zrobić…. W Beskidach to na
łąkę bym wyszła, bo dzikie oregano często rośnie, ale tutaj to nic takiego w
buszu nie ma. W rozpaczy zajrzałam jeszcze do lodówki i znalazłam pół słoika
jakiegoś dawno otwartego bazyliowego sosu do makaronu, więc doprawiłam kangura,
i załadowałam garnek do lodówki, żeby się „przegryzło”, ale znalazłam również
skarb.
Pasta z drożdży! Australijski specjał. Raczej specjał o
sławie takiej owsianki, zupy mlecznej, czy bawarki – czyli bazowych potraw,
którymi się katuje kolejne pokolenia dzieci, i których nikt nie chce jeść jako
dorosły. Drożdże mają jakieś super ważne witaminy i samo zdrowie i w ogóle.
Większość przyjezdnych po spróbowaniu się otrząsa. Mieszkający w Australii
Pharlap (czytujący mojego bloga) też się otrząsnął, ale po większym uprawianiu
sportu – nawrócił, bo to drożdżowe cudo to jeszcze ma sporo minerałów i soli, a
to dla sportowców bardzo potrzebne (tu sobie możecie poczytać jego relację
jakby się moja znudziła). „Mój” Kangur też mówił o paście raczej w kontekście:
no jak już nie ma nic w lodówce to cienką warstwą da się zjeść… Wszystko to do
kupy brzmi nieciekawie – prawda?
Tymczasem znalazłam w słoiku lśniącą, ciemnobrązową, jak
czekolada wyglądającą pastę, bardzo ładnie pachnącą, apetyczną. Ja generalnie
lubię drożdże, chętnie podjadałam przy robieniu ciasta (choć podobno nie należy
jeść żywych), i spodziewałam się czegoś jasnego, beżowego, a nie takiego
ciemnobrązowego. Poczytałam etykietkę czy to nie „czekoladowe” (teraz jest jakaś
paskudna moda słodzenia wszystkiego, fuj). Ale nie – napisane że nie
koloryzowane. Obejrzałam uważnie i raz kozie śmierć – spróbowałam.
Pycha!
Słone, aromatyczne, z silnym posmakiem drożdży, nie ostre,
nie pikantne, ale bardzo wyraziste. To będzie moja nowa miłość i na pewno sobie
przywiozę do Polski. Mniam!!!
W Warszawie do kupienia w Max & Spencer.
OdpowiedzUsuńGdzie w m&s można kupić pastę z drożdży? Ja widziałam tylko w kuchniach świata 220g za 22 zł.
UsuńDość drogo, tu w tej cenie jest większy słoik, ale pewnie przez to że daleko jechał.
Usuń