---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

czwartek, 10 maja 2012

NAUKA POLOWANIA

Kocinda zwykle przynosi mi zabite (właśnie przyniósł szóstą). Ale wczoraj przyniósł żywą. Wielką, tłustą, jak rzadko. I bardzo żywą. Piszczącą. Po czym ją mi wypuścił w chałupie!

No, to już przesada. Opierniczyczłam kota. Zaczął łapać. Pomogłam odsunąć drzewo przy kominku, gdzie się schowała. Złapał. Zaniósł do kuchni. I znowu wypuścił!

Pomogłam odsunąć torby pod stołem. Złapał. Mysz piszczy. Puścił, złapał. Popatrzył na mnie. Kurcze. Za chwilę ta mysz ucieknie, gdzieś gdzie nie będzie dojścia. I jak na zamówienie. Kot znów puścił, a ona dała dyla za lodówkę. Nawrzeszczałam na kota. Pomogłam odgarniać zapasy z kąta przy lodówce. Lodówki nie odsunęłam. Poszłam sobie ochłonąć. To nie na moje nerwy.

Za chwilę przyszedł kot z myszą w zębach. Po czym ostentacyjnie na moich oczach wypuścił ją w przedpokoju. Tam są schody. Tam są schowki nie do wydostania. Załamałam się.

Załamanie się ma pewne zalety - zmienia perspektywę. Siadłam na schodach i zastanowiłam się, co robić. W końcu.. co z tego, że mysz? Zostawiam otwarte drzwi jak ciepło. Może wejść i sto myszy. Najlepszą gwarancją, żeby się nie rozmnożyła, jest łowny kot. Wtedy się uspokoiłam. Trudno, wypuścił, to wypuścił, jakaś skucha może się zdarzyć. Suma i tak jest dodatnia. I poszłam na zaplanowane ryby, co to mi ta mysz je opuźniła. A kota zostawiłam, niech sobie łapie. Byłam ciekawa czy złapie.

Wróciłam z ryb. Spytałam kota, czy złapał. Naszykowałam obiad. Kocinda wparadował z wielką, tłustą (i na już, na szczęście, martwą) myszą w zębach. Ufff....

I w trakcie obiadu naszła mnie refleksja, że on tak ostentacyjnie wypuszczał. I czekał. I patrzył na mnie. To chyba miał być prezent, żebym też sobie połapała i miała frajdę. Taka nauka wędkowania. Tfu. Myszowania. Albo pokaz dzielności. Ale to był pokaz. Wyszedł mu, nie ma co.

1 komentarz:

  1. Uff, biedna ta mysz! A Kot oczywiście, że chciał nauczyć swoją Panią tak ważnej życiowej umiejętności jak polowanie, by już nigdy nie zagrażał jej głód, gdy nie zdąży na czas do sklepu.Ładny gest szczerego serca. Mnie zazwyczaj kot przynosił mysz już nieżywą i głośnym miaukiem domagał się pochwał i przyrządzenia owego łupu na obiad, lub kolacje.Zawsze odmawiałam, niestety.
    Miłego maja na rubieży, pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń