Złapałam lina.
Bardzo dobrze, że tego pierwszego wyjęłam z wody, bo z kolejnymi była skucha. Ale taka skucha, jak z filmu "Sąsiedzi" - tak, chodzi mi o tą dobranockę o dwu idiotach.
Z pierwszym też była jazda: Najpierw zaplątała mi się żyłka w kołowrotek, ale tak, że nawet rozebrać się nie dał, bo żyłka blokowała. Dobra, zblokowane na długości pozwalającej łowić. Chromolić, łowię jak jest. Zarzuciłam.
Nic nie brało. Zrobiłam sobie przerwę na spinig. Nie umiem rzucać. Pouczę się. Rzucam. Raz w wodę, raz pod nogi, czasem dość daleko, czasem w bok. I wreszcie zamachnęłam tak mocno i udało mi się tak pięknie rzucić! Leciałoooo! Daleko. Plusnęło. Zaczynam zwijać żyłkę - oj. A czemu nie mam oporu? Spojrzałam na kołowirotek - aha, bo żyłka się przerwała. Czyli ten rzut nie był aż tak piękny, tylko żyłka go nie hamowała. Poszła.... błystka w wodę, i przypon z drutu i kawał żyłki. Wymieniłam tą żyłkę, stara była. Błystka nowa, i relatywnie droga.
Odłożyłam spining, wróciłam do spławika. Nudziło mi się bo nie brało, wywaliłam wszystkie przynęty i zanęty do wody, zostawiłam tylko kilka ziaren pęczaku na burcie.
Lin wziął na przedostanie ziarenko.
Nie wiedziałam że to lin, myślałam że mała krasnopióra, bo tak byle jak, spokojnie brał. Dopiero jak zacięłam i zobaczyłam wielki pysk wystający z wody to się zorientowałam że duża ryba. I pierwsza myśl: Boże, jak ja go wyjmę? Pewnie mi się urwie, jak ten spining przed chwilą. I ściągnąć nie mam jak, bo uwięzła żyłka...
Podciągnąłam i wyjęłam zrywem, łukiem, do łódki, tak by mi wpadł pod nogi. I wpadł, i... urwał się!!! Ale pod moimi nogami, to już go wszystkimi czterema końcówkami trzymałam.
Potem chciałam powtórzyć.
Zasadziłam się znowu - lin się urwał, (pękł przypon) a już go widziałam jak wystawał z wody! Wielki! Większy niż poprzedniego dnia! Ogromny!!! Ale mi było żal... Zrozumiałam tego gościa z książki co się uganiał za rybą...
Żeby przypony nie pękały to zamówiłam mocniesze, miały przyjść za dwa dni.
Następnego dnia chwycił mniejszy lin i ... pękł przypon. Lin popłynął. Nowe przypony właśnie do mnie jechały. Tego lina mniejszego to już mi było mniej żal.
Trzeciego dnia zawiązałam nowe, mocniejsze przypony, trochę się zastanawiałam czy nie za krótko przycinam. Na łowisku - lin wziął. Przyciągnęłam drania pod łódkę. Wzięłam podbierak, a tu luz na żyłce...Przypon się rozwiązał. Lin popłynął. Z moim haczykiem niestety (i cena haczyka nie gra roli, szkoda mi że ryba cierpi).
Przewiązałam jeszcze raz wszystkie przypony, tym razem tak z zapasem, tak jak powinno być dla grubszej żyłki i bardzo, bardzo porządnie.
Kończą mi się haczyki...
Ale nie szkodzi. Od tamtego czasu liny przestały brać. A szkic wpisu zrobiłam miesiąc temu. Nie szkodzi o tyle, że takiego lina łapie się dość nudno: lin jest duży to wypłoszy krasnopióry i długo, długo nic nie bierze. Siedzę i nic (tylko czasem widać jak się trzciny ruszają, ale czasem i tego nie widać, tylko po prostu nic). I dlatego dobrze jak mam kanapkę, bo mogę się czymś zająć czekając. Ale ostatnio to nawet kanapka nie pomaga, liny nie przypływają i już.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz