Mój
samolot drugi nie złapał lotu numer trzy, tego ostatniego do Polski.
A
wszystko przez uprzejmość. Bo leciałam trzema samolotami. Dwa długie loty:
Australia – Emiraty i Emiraty – Europa, i zawsze są co najmniej dwa
długodystansowe, bo raz trzeba się zatrzymać po paliwo, plus jeden krótki dolot
po Europie. Długie loty w Abu Dabi czekają na siebie: generalnie zlatuje
się wszystko ze wschodu (z Australii, z
Tajlandii, z Nowej Zelandii), tu się tłum kokosi i przesiada. I stadko
samolotów rozpryskuje się na zachód, do różnych miast Europy. Te samoloty
długodystansowe generalnie na siebie czekają, żeby wszyscy przylecieli i się
przesiedli. I mój drugi samolot czekał na pasażerów, żeby zdążyli się
przesiąść. I pasażerowie z innych samolotów z innych kierunków, co mieli tak ja
lecieć przez Abu Dabi do Milanu, to niektórzy mieli opóźniony lot, więc mój
drugi samolot na nich czekał. I się opóźnił. Tak się opóźnił, że nie łapał
mojego trzeciego samolotu. A mój trzeci samolot już nie był taki uprzejmy i nie
czekał. Bo to tylko dolot po Europie, a nie długodystansowiec, co rzadko
kursuje. I tak moja podróż wydłużyła się ponad 30 godzin.
Wizja
przesiadki w Milanie budziła we mnie zgrozę. Pamiętacie co się działo na
przylocie w tamtą stronę? Wyszłam wtedy niechcący poza lotnisko, po GODZINIE
szukania JAKIEJKOLWIEK informacji. Nigdy więcej przesiadek w Milanie.
Planowałam uczepić się załogi i trzymać kurczowo za frak i iść za nimi krok w
krok, nawet jakby protestowali. Odsyłali mnie do personelu naziemnego, co
będzie w wejściu samolotu, po otwarciu. Dobrze, dobrze, ale czy możecie im po
angielsku wytłumaczyć moją sytuację, że jestem spóźniona na przesiadkę i
poszukuję połączenia? Żebym nie ja im tłumaczyła, tylko wy? Bardzo proszę… Bo
po ponad 20 godzinach lotu to angielski mi szwankuje i mogę nie być dość
sprawna by się dogadać. Nie protestowali, dopilnowali przekazania mnie, dali
kocyk i wodę w łapkę, żebym sobie wzięła i komfort względny miała, skoro mam
jeszcze tu czekać.
I
obsługa naziemna mnie zaskoczyła. Etihad (czyli moja linia) miał przy gotowaną
panią, z kartką z moim nazwiskiem, która stała przy drzwiach samolotu żeby mnie
przejąć. Przygotowaną wcześniej, niezależnie od tego że gadałam z załogą. Ta
procedura, jak się okazuje, jest automatyczna – jak klient gubi połączenie, bo
się spóźnia samolot, a w systemie ma loty na jednym bilecie - to linia go
przejmuje i kieruje. Nie musi sam ganiać po lotnisku i szukać biureczka z
właściwą panią i właściwą linią, albo reklamacją czy tranzytem.(wyobrażacie
sobie coś znaleźć na włoskim lotnisku? Bu ha ha). Leciałam najbliższym kolejnym
samolotem, czekania dodatkowe 4 godziny. Pani miała w łapce wydrukowany bilet
dla mnie, i wszytko wyjaśniła, co gdzie, kiedy, spytała czy chcę może odebrać
bagaż główny, czy bagaż ma się sam przesiąść (nie chciałam nic odbierać, ja nie
chcę nic robić na włoskich lotniskach). Uparłam się by mnie odprowadziła pod
bramkę, a na próby pani zostawienia mnie i pokierowania mnie po znaczkach
reagowałam stanowczym protestem. Nie, nie, nie, ja się tu już raz zgubiłam, nie
trafię, proszę mi pokazać bramkę.
Całość
podróży ponad 30 godzin.
Ale
nie było źle. Miałam szczęście i w pierwszym samolocie, najdłuższym, trafiło mi
się puste miejsce obok, więc nie dość, że miałam pod oknem (zdjęcia jak miód!
Przywaliłam ponad 1000 zdjęć Australii z lotu ptaka), to jeszcze cała
dwuosobowa „kołyska” była moja. Główkę se oparłam o podłokietnik pod oknem,
skuliłam w kłębuszek, i stópki dałam na drugi podłokietnik, żeby były w górze,
to nie puchną aż tak. Tylko czasem pani stewardesa budziła mnie niechcący, jak mi
przykopała w stópki wózkiem. Dało się żyć. I przypadało na noc australijską,
lecieliśmy głównie nad nudnym i ciemnym oceanem (Australia z lotu ptaka była
tylko przez 3 godziny na początku) – to i miło się wyspałam.
Drugi
samolot nie był taki miły, już miałam towarzysza, więc wszystkie godziny były
na siedząco, ale tyle dobrze, że szczupłego Włocha. Współczuł mi przesiadki w
Milanie, bo znał sytuację na włoskich lotniskach, to włoskie zorganizowanie i
porządek… „To typowe dla Włochów” – powiedział z uśmiechem jak opowiedziałam o
mojej pierwszej przesiadce tam i szukani bramki Nie
wypoczęłam, ale i nie były to tortury – tak jak w pierwszej podróży, gdzie do
Australii to trafił mi się olbrzymi, gruby Libańczyk, i w efekcie siedziałam i
przytulona i bardziej niż chciałam i trochę krzywo, bo on się nie bardzo
mieścił. Do kompletu usiłował mnie klepać po kolankach, ale z uśmiecham a
stanowczo położyłam jego rękę z powrotem na jego własnym kolanie. Potem
nieopatrznie spytał mnie o zawód i… już nie usiłował mnie poklepywać. He, he.
Milutko. Ale ciasno było. Natomiast tym razem, ze szczupłym Włochem to się
nawet dawało trochę podkulić nogi czy na pół zwinąć i mieściliśmy się obok
sienie oboje trochę zwinięci (chyba też go tyłek bolał od siedzenia).
Podobno
ta arabska linia ma o dwa cale szersze siedzenia – nie wiem, nie mam wyczucia, ale
generalnie i tak jest ciasno i marnie – jakby w ciasnej klatce usiąść na
krzesełku i siedzieć 20 godzin. Najpierw zaczęłam siedzieć bokiem, bo już za bardzo
bolał mnie ogonek. A w Milanie to po prostu leżałam na podłodze, na kocyku, z
nóżkami na plecaku robiąc wiochę na międzynarodowym lotnisku. O trzech kolejnych
godzinach siedzenia w ramach dolotu do Polski myślałam z obrzydzeniem. O
wstaniu też myślałam z obrzydzeniem, byłam mocno zdechła, ale na szczęście
ludzie tu w Milanie generalnie nie są jakoś specjalnie zdziwieni leżącymi
zwłokami. Nawet jak by byli, to chromolę. Naprawdę. Póki tylko patrzą a nie
sadzają czy nie gadają – to mi rybka. 30 godzin podróży robi swoje.
Nie
udało mi się wyprosić jakiś bonusów w stylu zmiana klasy na biznesową w tym
spóźnionym samolocie, ale… ale pogadałam z panią na bramce. Widziała moje
nazwisko jak odprawiała poprzedni samolot, ucieszyła się że trafiłam, jestem, i
bezpiecznie wracam. Współczuła liczby godzin, zwłaszcza, że się wydłużyły bez
mojej winy, i…i… znalazła mi takie miejsce,
że miałam obok siebie miejsce wolne. J Więc znów mogłam się położyć. I chwała Bogu,
bo siedzieć to ja już nie bardzo byłam w stanie. Po prostu zwyczajnie bolał
mnie tyłek. Pod koniec tego drugiego lotu to już po prostu bardzo.
Scenka rodzajowa:
A przy odbiorze bagażu było zabawnie. Bo plecak znalazłam,
rzeczywiście razem ze mną przyleciał, nie pojechał zwiedzać innych kontynentów,
co się zdarza, zwłaszcza na włoskich lotniskach… Złapałam plecak i rozglądam się gdzie jest
wyjście i moi oczekujący. Obsługa się zainteresowała czego szukam. Wyjścia
głównego szukam i moich ludzi. To tutaj, jest w tej chwili otwarte tylko jedno,
więc moi mogą być tylko tam. Good. W tym momencie wzrok pana padł na mój bagaż.
- O matko! – wyrwało mu się. Z bagażu zwisał doklejony
długaśny języczek z wypisanymi wszystkimi kodami lotnisk pośrednich, gdzie w
czasie tej podróży mój bagaż „sam” się przesiadał. Oczy pana lotniskowego były
okrągłe z wrażenia:
- Skąd…. skąd pani leciała ?!
Boże
mój. Ja tylko z Sydney. A ta dodatkowa karteczka to dlatego że trzeci samolot
się spóźnił i leciałam czwartym. No normalnie, nie? Najkrócej jak się dało.
Teraz już będzie lepiej latać od tego roku bo będą długodystansowce z Warszawy
więc nie będzie małej przesiadki w Europie, a tylko jedna u Arabów lub w Azji.
Ale jak kupowałam bilet to jeszcze nie było tych połączeń, dopiero miały się
zacząć.
W
autobusie z lotniska do domu stałam. Obaj przyprowadzający mnie panowie
usiedli, ja grzecznie odmówiłam. Stanowczo – siedzieć – JA - NIE. NIE. Żadnego
siadania.
Gdy weszłam do domu – byłam ciekawa co kot. A kot zdębiał. Wmurowało go. Nie obraził się (jak zwykle robią koty). Po prostu nie mógł uwierzyć. A pierwszą noc przespał na mnie (polubił leżenie na mnie a przytył, i skurczybyk zrobił się ciężki. Żeby go nie przestawiać obok to czeka z włażeniem na człowieka aż ten zaśnie i budzi mnie takie uczucie przyduszenia.) i nie odstępował mnie na krok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz