Mam jet laga, czyli zaburzenie związane ze zmianą czasu. Już mi mija. Zanim poczytałam o tym, to myślałam że to tylko kwestia zegara i rytmu doby. Teraz już wiem, że nie tylko. Zdecydowanie nie tylko. Ja akurat w miarę spałam. Ale byłam koszmarnie rozbita, zmęczona, i bez siły. Po prostu leżałam całe dnie. Powoli mija. Ale trzymało mnie dwa tygodnie. Coś tam byłam w stanie zrobić, ale na ćwierć gwizdka. Kto by pomyślał - taki samolot, i niby nic więcej - a ile kłopotu.
Dziś wybrałam się z kotem na wietrzenie ogona. Ja siedziałam przy kominku przy kompie i obrabiałam zdjęcia z Australii (30 tysięcy zdjęć). Kot ganiał po śniegu i krzakach, a potem zainstalował się w fotelu obok pieca.
Biedna kocina do tej pory ma reminescencje po złym weterynarzu. Tuż przed wylotem do Australii poszłam z wizytą, i niestety pani stażystka wraziła kotu termometr w tyłek - bez smarowania, bez lidokainy, bez bodaj wazeliny, i chyba bez wprawy, bo go strasznie bolało. Powiecie, że mało ważne? Też tak myślałam. Póki kot nie zaczął sikać mi na rękach, jak go usiłowałam wynieść poza mieszkanie. A my często jeździmy na działkę, i on to lubi. A on tak się bał, że będzie powtórka bólu, że lał ze strachu. Wcześniej tego nie robił. Teraz już nie sika, bo ze trzy razy został zabrany siłą na działkę (ganiać po działce kocha, uwielbia, i awanturuje się, by mu dać więcej) i trochę mu to pomogło. Ale jak widzę, jak teraz po 4 miesiącach kot nadal w panice zwiewa za tapczan, jak tylko wkładam kurtkę - to mi się serce kraje. On nie zapomniał i jeszcze długo nie zapomni.
Nigdy więcej żaden stażysta nie dotknie mojego kota. Sory gregory.
Nigdy więcej, jak zobaczę że kota boli, nie pozwolę weterynarzowi kontynuować zabiegu. Zdejmę zwierzę ze stołu. I wyjdę. Sory Winnetou.
Zawsze byłam klientem dociekliwym, i żądnym informacji, ale teraz będę upierdliwą wredną babą. Sory, weterynarze, ja już po prostu nie mam zaufania. I mam podstawy by nie mieć.
I chyba nie będę chodziła do tamtej kliniki wyjaśniać. Tylko pójdę do nowej. Nie to, żeby mi kot chorował, bo nie choruje. Ale to jest kot wychodzący, i wiadomo, że zawsze w takim przypadku to większe ryzyko a to rozcięcia łapy (zaliczył), a to ropnia (zaliczył), a to odrobaczyć częściej trzeba (akurat nie potrzebował, ale sprawdzić trzeba). I trzeba mieć przetarte szlaki na wypadek wypadku, bo lepiej iść do dobrego znajomego weta, niż do przypadkowego, na ostry dyżur.
Popatrzcie, ile można zepsuć w 5 minut. Mój kot już mi nie ufa tak, jak mi ufał wcześniej. Ukłony dla pani weterynarz.
W kwestii zdjęć: chwilowo mam zdjęciowstręt.
Dziś wybrałam się z kotem na wietrzenie ogona. Ja siedziałam przy kominku przy kompie i obrabiałam zdjęcia z Australii (30 tysięcy zdjęć). Kot ganiał po śniegu i krzakach, a potem zainstalował się w fotelu obok pieca.
Biedna kocina do tej pory ma reminescencje po złym weterynarzu. Tuż przed wylotem do Australii poszłam z wizytą, i niestety pani stażystka wraziła kotu termometr w tyłek - bez smarowania, bez lidokainy, bez bodaj wazeliny, i chyba bez wprawy, bo go strasznie bolało. Powiecie, że mało ważne? Też tak myślałam. Póki kot nie zaczął sikać mi na rękach, jak go usiłowałam wynieść poza mieszkanie. A my często jeździmy na działkę, i on to lubi. A on tak się bał, że będzie powtórka bólu, że lał ze strachu. Wcześniej tego nie robił. Teraz już nie sika, bo ze trzy razy został zabrany siłą na działkę (ganiać po działce kocha, uwielbia, i awanturuje się, by mu dać więcej) i trochę mu to pomogło. Ale jak widzę, jak teraz po 4 miesiącach kot nadal w panice zwiewa za tapczan, jak tylko wkładam kurtkę - to mi się serce kraje. On nie zapomniał i jeszcze długo nie zapomni.
Nigdy więcej żaden stażysta nie dotknie mojego kota. Sory gregory.
Nigdy więcej, jak zobaczę że kota boli, nie pozwolę weterynarzowi kontynuować zabiegu. Zdejmę zwierzę ze stołu. I wyjdę. Sory Winnetou.
Zawsze byłam klientem dociekliwym, i żądnym informacji, ale teraz będę upierdliwą wredną babą. Sory, weterynarze, ja już po prostu nie mam zaufania. I mam podstawy by nie mieć.
I chyba nie będę chodziła do tamtej kliniki wyjaśniać. Tylko pójdę do nowej. Nie to, żeby mi kot chorował, bo nie choruje. Ale to jest kot wychodzący, i wiadomo, że zawsze w takim przypadku to większe ryzyko a to rozcięcia łapy (zaliczył), a to ropnia (zaliczył), a to odrobaczyć częściej trzeba (akurat nie potrzebował, ale sprawdzić trzeba). I trzeba mieć przetarte szlaki na wypadek wypadku, bo lepiej iść do dobrego znajomego weta, niż do przypadkowego, na ostry dyżur.
Popatrzcie, ile można zepsuć w 5 minut. Mój kot już mi nie ufa tak, jak mi ufał wcześniej. Ukłony dla pani weterynarz.
W kwestii zdjęć: chwilowo mam zdjęciowstręt.
uu, wziąwszy pod uwagę czas publikacji posta to diagnoza jest trafna. A już się trochę martwiłam, że to ja Cię tak w niedzielę wymęczyłam.:) Pozdrawiam,
OdpowiedzUsuńAleż wprost przeciwnie, bardzo miło wspominam wizytę.
UsuńA pewien biały ser ma atest czarnego kota: książę raczył zjeść kilka kawałeczków. To komplement dużej miary. Więcej kot nie zje, bo już nie ma... mniam... mniam....
Nie dziwię się Twojej frustracji. Biedny kotek ma traumę:(
OdpowiedzUsuń