---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

niedziela, 18 stycznia 2015

klaskać czy nie klaskać (w samolocie i na koncercie)

Zaczęliśmy dyskusję z kumplem o klaskaniu. W samolotach. Podobno w jakiejś ankiecie lotniczej wyszło, że jest to jedno z bardziej denerwujących zachowań, na równi z kopaniem w fotel, czy deptaniem po nogach.

Krzyś: Landing Clapper. Face palm. Proszę, nie róbcie tego, świat się z nas śmieje.

Lila:  No dobra, większość zachowań jest przykra dla innych, ale klaskanie Ci przeszkadza? Czemu? Bo inni tego nie robią? Tylko dlatego? Kurde. Tylko dlatego? Jestem Polką. Wiem co to pierogi, kiełbasa i żurek (stoi na balkonie, wczoraj zrobiłam, bardzo dobry), a inni nie wiedzą. Moi przodkowie na jesieni 1939 też zachowali się inaczej niż reszta Europy. Mam to we krwi. Mój naród jest trochę szalony, musi taki być między dwoma silnymi państwami. No i co, naprawdę Cię rusza, że ktoś się śmieje z polskich drobnych zwyczajów? I to jeszcze żeby to było coś śmierdzącego co przeszkadza, coś uciążliwego, to bym zrozumiała, ale klaskanie - problemem? Ja tam się dziwię że to się nie przyjęło na świecie. A sama robię tyle rzeczy nietypowych w życiu, że mam już totalną zlewkę jak kogoś coś dziwi. Póki nikt nikogo nie krzywdzi...

Krzyś: Klaskanie w samolocie jest głupie i obraźliwe.

Klaskanie zaczęło się dopiero, kiedy Polacy dostali się do Schengen a tanie linie masowo weszły do Polski. Jeżeli rozejrzysz się po terminalu, możesz zobaczyć ludzi, którzy udają się w podróż (większość),
kilku frików, dla których lot jest przeżyciem mistycznym (dzień dobry) i grupę ludzi, którzy żegnają się z tym światem, udając w ostatnią drogę. To Polacy, wszyscy przerażeni, niektórzy bladzi jak ściana, inni zieloni. Taki dzielny naród, 1939, Somosierra, Wiedeń, Grunwald, a boją się latać panicznie. PA-NICZ-NIE. Miałem kiedyś kolegę, zdawało się człowiek wykształcony (hofmaniak), zapalony latacz na symulatorach, on mi powiedział, że latać w realu nie lubi. "Samolot nie ma prawa unosić się w powietrzu" - jego słowa.

Oklaski na odgłos uderzenia kół o pas startowy to reakcja histeryczna, zasługująca na uwagę klinicystów. To wielki okrzyk "Żyjemy! to cud!".

Z tego powodu jest to wysoce obraźliwe dla pilotów, To, że lot przebiegł pomyślnie, to efekt lat treningu i doświadczenia zbiorowego całej awiacji. Jest ciężka praca. Każdy konkretny lot to wynik harówki około stu osób. Wszyscy pracują, żeby było bezpiecznie i gładko. Jeżeli wylądowało się normalnie, to NIE JEST to efekt ani szczęścia, ani bożej przychylności vel cudu. To efekt ciężkiej pracy i doświadczenia. Histeryczna reakcja "Żyjemy!" jest obrazą dla wszystkich ludzi, którzy zrobili wszystko aby lot przebiegł bez zakłóceń.

To takie samo zachowanie, jak uściśnięcie ręki arabowi, który robi nam kebaba i dziękowanie mu, że nas nie wysadził w powietrze.

Rodaku! Jeżeli nie uważałeś na fizyce, a statystyki (które mówią, że z większym prawdopodobieństwem zginiesz idąc rano na dół po bułeczki, niż gdybyś co dziennie do pracy latał samolotem - w samolocie) cię nie przekonują, to błagam, zostań w domu, albo jedź pociągiem.

Teraz o tym, dlaczego klaskanie jest głupie.

Histeryczna reakcja na uderzenie kół o pas startowy świadczy o braku elementarnej wiedzy. Większość wypadków śmiertelnych w lotnictwie zdarzyło się między uderzeniem podwozia głównego o pas startowy a zatrzymaniem przy bramce. To jest najniebezpieczniejsza faza lotu - dobieg. Samolot nie został zrobiony do tego, żeby jeździć na kołach i robi to źle i niezgrabnie, ograniczenie prędkości ma do 15 węzłów. Ale ie może usiąść tak wolno: siada różnie 80-100-120 węzłów i tę setkę musi szybko wytracić. Pas wąski, hamowanie niebezpieczne. Ludzie w tym momencie klaszczą jak wściekli i zanoszą modły dziękczynne, tymczasem, jeżeli w ogóle ich życie kiedykolwiek było narażone na niebezpieczeństwo, to właśnie po tym, jak usłyszeli ten głuchy łoskot. Słynny wypadek Lufthansy na Okęciu: JEB- KLASKU-KLASKU-JEBUDUBU-BęC (tym razem na serio). Samolot do kasacji, trupy, ranni.

Jeżeli koniecznie, alt koniecznie musicie klaskać. to dopiero wtedy, gdy samolot zatrzyma się przy rękawie. Chociaż znany jest co najmniej jeden przypadek, kiedy wtedy właśnie samolot staną w ogniu jak pochodnia i cudem tylko wszyscy zdążyli uciec zanim temperatura rozpękła B737 na pół.

W skrócie: klaskanie jest głupie, aroganckie i obraźliwe. Świadczy o braku wiedzy, kultury i wychowania.



Lila:Ten kawałek o kołach, i pochodniach bardzo mi się podoba - nie wiedziałam w którym momencie klaskać, dziękuję. A w kwestii buractwa, podważania profesjonalizmu pilotów, Rozumiem, że jak idziesz na koncert, to też nie klaszczesz, ponieważ podważało by to profesjonalizm muzyków, wszak to że dobrze grają to efekt ciężkiej pracy, i to nie tylko ich godzin na symulatorach i nalocie ćwiczebnym, ale i wieży, i mechaników, i wielu osób, których praca składa, oj, wielu godzin ćwiczeń na instrumencie, dyrygenta, inżynierów od rozchodzenia dźwięku na sali koncertowej, jakiegoś kompozytora, czy reżysera. Rozumiem że siedzisz jak przymurowany i wyróżniasz się wśród klaszczącego tłumu, czasem zbierając zdziwione spojrzenia - i tu odczuwam jedność duchową z Tobą, bo w niektórych sytuacjach też robię coś innego niż wszyscy.

Krzyś: Klaszczą tylko Polacy a świat się z nas nabija (doceniam delikatność twórców załączonego wideo, że nie ma ani pół aluzji do tego niepodważalnego faktu, że tylko obywatele RP są Landing Clappers). Nie należy tego zwyczaju bronić, skoro został uznany za najbardziej drażniący ze wszystkich w pollu przeprowadzonym wśród pasażerów. Bardziej od tego, że ktoś Cię cały lot z Tokio do Helsinek kopie w nery.

Oklaski na koncercie są dobrą analogią, przyjrzyjmy się więc.


Zacznijmy historycznie. Oklaski dla artystów są tradycyjnie przyjętym wyrazem uznania. Dla przewoźników nie. Nie klaskano woźnicom, kapitanom rzecznych promów ani greckich galer. Ani kapitanom statków transoceanicznych w czasach, gdy takie podróże były naprawdę niebezpieczne. Po prostu - człowiekowi przy steru nie klaszcze się. Więc i pilotom się nie klaszcze bo i nikt tego nie robił w czasach, kiedy latanie było niebezpieczne. Zresztą latanie bardzo szybko zrobiło się super bezpieczne, bo inaczej nie rozwinęłoby się jako działalność dochodowa. Pierwszy samolot pasażerski, który przeleciał bez awarii (awarii, nie wypadku!) milion mil (1 800 000 km) latał w latach (sic!) 30. ubiegłego stulecia. Nazywał się bodajże Herkules.

Teraz o oklaskach na koncercie:

1. Matka mi mówiła, żę jak byłem mały, nienawidziłem oklasków, łapałem sąsiadów za ręce, wrzeszczałem na innych, żeby przestali i strzelałem do nieposłusznych z palca. Co mi najwyraźniej zostało. Puf! Puf!

2. Jordi Savall, któremu ja niegodzien rzemyczka od trzewiczka często prosi publiczność, aby nie klaskała ani w trakcie ani po występie. Zeby to całe misterium w sobie jak najlepiej zachowac i zabrać je ze sobą do domu.

3. Obecnie przyjęte jest klaskanie tylko na końcu utworu - jeszcze 80 lat temu przyjęte było klaskanie po każdej części, dziś uważane za objaw nieuctwa i braku ogłady. W XIX wieku przyjęte było klaskanie w trakcie, w każdm miejscu, które się komus spodobało. Do dziś we Włoszech, zwłaszcza na występach wokalnych (opera, recital) tak się reaguje. Na koncercie Cecilli Bartoli, jedynej, boskiej, największej, w Rzymie owacje kilkakrotnie przerywały w srodku wykonanie utworu. To jest dość urocze, wszakże nie do pomyslenia nigdzie indziej. Przewiduję, że naturalną koleją rzeczy, pod wpływem artystów takich jak Savall będzie się klaskało tylko na końcu recitalu, a w następnym stuleciu - w ogóle,

Oklaski - a co jeśli ich nie będzie, albo, co gorsza będą zdawkowo-litościwe? - są ważną częścią składową tremy estradowej. Gdyby nie klaskać, rzecz sprowadzałaby się do wyjścia i zagrania. Wiem co mówię, próbowałem. Najlepiej gram w gronie kilku osób, które nie chcą przerywać ani mnie ani sobie nawzajem niepotrzebnym hałasem. Robimy coś, potem ja gram, a potem idziemy robić co innego. Jeść, pływać, żeglować. Praktycznie nie potrafię dać więcej niż 45% na estradzie, jeśli to jest poważny występ z frakiem i owacjami. Chyba, że tak się złoży, że gram PRZECIWKO komuś. Nie sądzę, żebym był jakimś wyjątkiem. Chopin też tak miał. Czyli to nie zależy od przygotowania ani klasy instrumentalisty. Ale ci lepsi mają lepiej zbadane życiorysy.

4. W wielu wypadkach oklaski są wyrazem strachu, że ktoś mógłby pomyśleć, że zasnąłem, albo, że nie wiem, kiedy jest koniec utworu, albo, nie wiem, co dobre. Jako muzyk wyczuwam te odcienie. Tę histerię, to ostentacyjne klaskanie, żeby coś komuś udowodnić, nie żeby nagrodzić artystę.

Czy oklaski są miłe? Są jak narkotyk najgorszego gatunku. Smakują w trakcie, a im były mocniejsze, tym szybciej następuje zjazd do rzeczywistości. Dwie godziny po koncercie wszyscy muzycy, z którymi rozmawiałem czują się obrzydliwie.

5. Artyści, poza pięcioma na krzyż ze ścisłej czołówki, dają 20-30 koncertów rocznie, ci bardziej wzięci nawet dwa na tydzień. Piloci robią pięć odcinków dziennie, co daje nawet 25 "występów" tygodniowo. Pliz, to jakby klaskać, że ktoś się po nosie podrapał.

Wiesz, że mam największy podziw i szacunek dla wszystkich pilotów, bo to ludzie, którzy swej pracy poświęcają się całym sobą. Ale oklaski? Po zwyczajnym locie? A za co? Tak, po akcjach takich jak Hudson albo Wrona na Okęciu - należy im się (i całej załodze, łacznie z "dziewczynami", czyli stewardami wszelkiego wieku, stanu i płci biologicznej) wielki podziw i uznanie. Ale też ani Sully ani Wrona nie zrobili niczego nadzwyczajnego - nic, do czego nie byli szkoleni przez dziesiątki lat. I kiedy przyszedł ten jeden moment, wykonali swe zadanie po mistrzrowsku. Wodowanie bez rannych to arcydzieło sztuki pilotażu; normalnie powinno być trochę ofiar śmiertelnych, tak do 40%.). I wtedy może by klaskać można. Ale oczywiście ani na środku rzeki ani uciekając z samolotu nikomu to nie było w głowie. Wtedy - raz w życiu - każdy z tych Wielkich Lotników uratował ludziom życie. Kiedy po prostu ląduje, to po prostu ląduje. Znam ludzi, którzy wysiadając z taksówki nie są w stanie nawet mruknąć podziękowania.

A propos zwyczajów: w Turcji kierowcy autobusu daje się napiwki, nawet miejskiego. Niech. Ich kraj, ich zabawa. Ale trudno się dziwić, że rzucanie prze Turków pieniążka na deskę rozdzielczą budzi zdziwienie i rozbawienie we wszystkich innych krajach Europy.


Lila: Krzyś, ja se teraz pójdę, bo mam plany na wieczór. Ale wrócę, a chętnie Cię posłucham. Moje stanowisko z grubsza jest takie, że to tylko konwencja, czy zwyczaj. Ale... Potrafisz pokazać pewne aspekty sytuacji, które mi po prostu nie przychodzą do głowy, albo jakieś fakty o których nie wiedziałam. I jestem ciekawa tego innego sposobu widzenia sprawy, tym bardziej, że Twoja wersja jest bardziej "poprawna politycznie". Może się zdarzyć że mnie po prostu przekonasz. Gdyby jednak nie, i gdyby każde pozostało przy swoim zdaniu, to i tak jestem ciekawa Twojego sposobu widzenia sprawy, a jeśli nawet się zdenerwujesz, i przyślesz mi koszulkę z napisem BURAK to obiecuję zakładać ją do samolotu i odsłaniać napis w czasie klaskania (na znak szacunku dla Ciebie).
Przeczytałam jeszcze na szybko, nie zawiodłam się. Tak, to klaskanie po koncercie to naprawdę dobrze pozwala zrozumieć niuanse, i masz bardzo spójne rozumowanie. Postaram się pokazać równie spójnie inny sposób spojrzenia, ale będę miała wyzwanie .



Krzyś: Myślałem o zielonej w marengo rzucik raczej  

Lila: Wróciłam, wytańczona, było cudnie, boli mnie głowa, bo się nie wyspałam, nie piłam (impreza bez alkoholu) ale z racji głowy przejdę do meritum i oklasków koncertu. Dobrze, że miałam te parę godzin, to sobie w trakcie tańczenia przemyślałam.

Bardzo pod
oba mi się NIE KLASKANIE w trakcie utworu muzycznego, bo to po prostu przeszkadza. I muzykowi w wykonaniu i innym w słuchaniu.
Świetny jest ten kawałek, gdzie piszesz o tanim narkotyku. To jest właśnie to, na co miałam nadzieję - że pokażesz mi jakiś aspekt, który jest ważny, a na który nie zwróciłam uwagi, ale jak pokażesz, to powiem - o kurde, faktycznie. Chodzi o oklaski zachęcające, bo w sumie przecież ma być miło, tak generalnie, jak klaszczemy muzykowi. I o to jak sie czuje muzyk. Grać na scenie to nie bardzo miałam okazję, ale gadać na scenie tak. Ćwiczyłam, bo ja mam generalnie lęk występowania przed dużą publicznością (jak wielu ludzi), ale też mam "gadane", lubię mówić (śmieszna mieszanka: lubić i się bać jednocześnie), no i miałam potrzebę życiową, wiedziałam że będę musiała gadać przed niekoniecznie zainteresowanym czy życzliwym gronem - w ramach dr. No, to ćwiczyłam. Cała taka organizacja była, trochę podobna do Toast Masters, ino po polsku. Teraz spokojnie jestem wstanie gadać do dowolnej publiczności. Nie mówię że się nie boję, tylko że lęk mnię w niczym nie przeszkadza, to tego mnie nauczyli, a co ciekawe - jak się tak umie gadać do każdej, to tego lęku prawie nie ma, on się zmniejsza. 

Stosowaliśmy tam oklaski. W trzech miejscach mowy.
Oklaski na wstęp - do wywołania delikwenta.
Oklaski na koniec - jako wyraz uznania.
Oklaski na koniec - jako "zamknij się".


Zacznijmy od tych klaskanych na koniec jako wyraz uznania - faktycznie, czasem były takie wątłe, bo prezentowana mowa była do d...
Ciekawym zjawiskiem były te na "zamknij się". To było ćwiczenie, gdzie mówiliśmy w zadanym czasie, mówca znał czas, oraz miał sygnalizowaną końcówkę w sensowny sposób, pozwalający wygłosić ze trzy zdania zakończenia. Dla ułatwienia - wszyscy bardzo lubiliśmy to ćwiczenie, było ono chyba najbardziej ekscytującym elementem spotkań. Opowiem Ci o nim kiedyś, tu chcę podkreślić, że oklaskami można zamknąć komuś buzię. To się czasem zdarza i w "realu", że jak ktoś długo przynudza i nie chce skończyć to publiczność zaczyna klaskać.

Klaskanie ma naprawdę wielką moc. W przypadkach czegoś niezwykle cudownego, ale takiego mocno ponad dobry występ - wiwat publiczności wydaje się sensowny, ale chyba tylko wtedy. Myślę jeszcze o tych oklaskach na wstępie.
 
 


Wyszłam kiedyś na scenę, nie pamiętam gdzie to było i co to było, ale miałam gadać, a przede mną czerń i reflektor w oczy. Nic nie widzę - czy słuchają, czy patrzą na mnie, czy śpią, czy w ogóle wyszli i nikogo tam nie ma. W głowie panika. Ale ja szkolona jestem. Przyznam że dłuższą chwilę zastanawiałam się - teraz jak opowiadam - czy oni mnie przywitali oklaskami i mi przeszło, czy to było jakoś inaczej. Było ciut inaczej, ale w sumie mniej więcej na jedno wychodzi. To nie były oklaski. Ja potrzebowałam się dowiedzieć że tam są i im coś opowiedziałam, chyba nawet wprost to że ich kompletnie nie widzę, boję się trochę , i może ich tam nie ma i pojechałam w jakiś absurd i z ciemności doleciał mnie zbiorowy życzliwy śmiech. I mi przeszło, poszło, wygłosiłam co miałam, a że lubię gadać, to zrobiłam to dobrze - i.... uświadomiłam sobie, że kompletnie nie pamiętam czy klaskali mi na koniec. Pewnie tak, by gdybym miałam wewnętrzne poczucie zadowolenia a publiczność zachowała się niezgodnie z nim to bym to zapamiętała, ale faktycznie te oklaski na koniec to są zbędne. Jak wiem że dobrze mówię - to zwisa mi i powiewa, a jak nie wiem, bo jestem albo kiepski mówca, albo mam problemy z akceptacją siebie, to to jest tani narkotyk - 5 minut dobrego samopoczucia i nadal jestem tym samym mówcą z tym samym poczuciem wartości.

I tu mnie przekonałeś, bo do tej pory wydawało mi się że należy klaskać, bo tak wypada i bo tFurcy jest miło. A tu niespodzianka.... Dziękuję.
 


A teraz znów kurka będzie przerwa, choć tym razem nie kiecka, tylko spodnie do chodzenia po błocie. Krzyś, FB to nam zgubi te rozmowy za jakiś czas, a to o klaskaniu jest fajne. Mam ochotę przekopiować na bloga, mojego prywatnego, oczywiście za zgodą i możesz autoryzować. Chcesz?

Krzyś: możesz przekopiować. 

czwartek, 18 grudnia 2014

Lody własną ręką.

Odkrycie wyszło mi przypadkiem. Chciałam se zrobić koktajl  jagód, co zostały zamrożone w lodówce z lata. Jak nie przejadaliśmy plonów działki, to wsadzaliśmy w zamrażalnik i teraz pokutowało parę torebek w lodówce. Jagody dobre na oczy, ja = dużo komputera itd, no i po co mają leżeć - wrzuciłam w mikser, czy malakser czy jak tam się nazywa ten kubełek z kręciołkiem na dole.

Ale nie wlewałam kefiru od razu, bo by mi te jagody latały w płynie i się tłukły, zamiast zmiksować. Spróbowałam zmiksować na sucho, a doleję potem. Mikser "chwycił" (czasem miksery nie dają rady uciągnąć obiektów mocno zmrożonych i twardych). Zmiksowało się na "puch". Jak sypki śnieg w mroźny suchy dzień. Git. Dolałam kefiru, ale niedużo, żeby się lepiej mieszało, bo jakbym wlała dużo to kawałki masy by się telepały w płynie. Puściłam, bzyknęło, zmiksowało, git. Zaglądam. Chwila... wygląda jak lody. Hm... łyżeczka..... zanurzyć..... do buzi... MNIAM! LODY! JAK ZE SKLEPU (w sensie konsystencji oczywiście, bo w kwestii smaku to była czysta poezja. W sklepach jagodowe są zwykle przesłodzone i niejadalne, jedyne dobre sprzedają w takiej jednej cukierni na Krupówkach w Zakopanem, przy poczcie głównej, zajadam się ilekroć jestem.)

Nic już nie dolewałam, tylko schowałam kefir do lodówki, a przejrzałam zamrażalnik, ile jeszcze mam jagód. Teraz, gdy piszę odcinek, nie ma już żadnych.... :-) Przetestowałam mrożone mandarynki, jabłka, mango, truskawki, pomarańcz, banana i kiwi ze słoiczka. Ze słoiczka jest źle.

Musi być zamrożony świeży owoc. Bo się robi papka. Coś musi być z kształtem kryształków lodu w czasie mrożenia, jak są w komórkach - gotowanie przy wekowania rozwala strukturę - owoce ze słoiczka są przecież kłapciate, to jest właśnie to. Nie "idzie" też śmietana zamrożona jako kostki - są duże kryształy lodu i robi się papka, nie ubija się masa. Musi być mrożony świeży owoc. Dowolny owoc byle wodnisty. Czyli orzech nie może być, bo za mało wodnisty, ale może być... ogórek! Tak, tak, tak, zrobiłam lody na słono. Oto one:

Trzy osoby jadły mlaskając. Okrzyknęły mianem "caciki", ale czosnku nie dawałam (nie miałam odwagi aż tak pojechać po bandzie).


Przepis:
około 1,5-2 szkl drobnych mrożonych owoców (większe można pociąć do mrożenia).
płyn - parę łyżek do około szklanki - zależy jak zimne są owoce i jak zimny jest płyn, trzeba dać tyle, ile masa przyjmie, to różnie wychodzi.
Miksujemy same owoce i do tego zmiksowanego dodajemy powoli płyn, porcjami.

Można robić i na wodzie, mleko jest niezłe, tylko mi brakuje śmietanowej nuty w takich lodach, są bardzo sorbetowe (nawet na mleku 3,2%), a takich nie lubię. Z kolei śmietana się "maśli" na łyżce, wytrąca się masło i to bardzo niemiłe przy jedzeniu, a śmietanowej nuty w smaku niet. Ani 30% ani 18% nie była dobra, obie się "maśliły", choć śmietana wydawała mi  się wcześniej oczywistym wyborem. Nu, nu. Najlepiej "chodzi" jogurt, takie wersje greckie, czy bałkańskie, 9% tłuszczu. Ja biorę nadbużański, właśnie z takimi procentami (nie płacą mi za reklamę, a szkoda). Niezły był też kefir 4%, tłustszych nie widziałam (a wzięłabym).

W końcu krowa, kurka wodna, daje mleko 5-6%, a nie żadne "tłuste 3,2%". Wiecie o tym, prawda?  Że tłuste 3,2 to bzdura, ono już jest odtłuszczane? Kto nie wiedział - naprawdę mleko od krowy ma 5-6 %. Widziałam kiedyś ogłoszenie w gminie (na Mazurach), że w skupie mleko jest ze tłuste (5,7 bodajże) w stosunku do zakontraktowanego zgodnie z normą Łuni Łełropejskiej (5,6 bodajże). I jak gospodarze nadal będą oddawać za tłuste mleko to będą kary. Myślałam, że jakiś żart, ale pieczątki miało. Znaczy się za dobrą karmę dawali krasuli, trzeba będzie dać gorsze siano (od tego co krowa zje zależy i aromat i tłustość mleka. Jak się naje dużo wonnych kwiatów, mleko potrafi pachnieć :-) ). Odjazdowo, nie? Kary za za tłuste mleko... Bosz....


Owoce do mrożenia lepiej rozkładać warstwą, a potem zsypać razem, bo jak się od razu zamknie w pudełeczku, to lubią się zmrozić w konglomerat i trudniej to wyjąć i wsadzić do kubka. Zwłaszcza soczyste owoce w kawałkach lubią się "zbić" kupę.

Na zdjęciu poniżej lody ogórkowe w dzbanku, tym miksującym (jak się przyjrzeć, widać ząbki miksujące na dnie). Fajny kolorek, nie?

Smacznego. Donieście, co dobrego zrobiliście, to też sobie zrobię.


PS. Kolejne eksperymenty.
Wczoraj była marchewka, ale nie podobała mi się. Smak dobry, kolor śliczny, konsystencja zła. Zostają "farfocle", nie miksuje się na gładko, chyba ma za mało wody w sobie. Ale ogórek jest super i wejdzie w skład moich lodów na stałe.

wtorek, 9 grudnia 2014

Kolacja przez internet.



Dawno, dawno temu…. No, nie, wcale nie tak dawno…. Była sobie para, chłopak i dziewczyna, którzy się kochali, ale studiowali i jedno z nich pojechało daleko, daleko, żeby studiować gdzie indziej w ramach Erasmusa.

Jako, że mimo odległości, nadal się kochali i do siebie tęsknili, to… jedli razem kolacje. Każde z nich szykowało sobie miskę jedzenia, odpalało kompa o umówionej godzinie i… razem jedli. I gadali. I w ten sposób razem jedli kolację, każde w swoim kraju, każde przy swojej stole, ale z kablem po którym biegł obraz i głos.

Urocze.
Przecież to jeden z najpiękniejszych sposobów wykorzystania naszych nowych szybkich technologii. 

Historię usłyszałam w ramach rekolekcji, czy nauk „Pomarańczarnia”, dominikanina Szustaka. 
A poniżej różyczki w niesamowitym kolorze: jedne czerwone, drugie żółte, a trzecie mieszane z tych samych kolorów. Niesamowite. Jak zobaczyłam, to zapragnęłam. A nawet nie chcieli drogo.


piątek, 5 grudnia 2014

chatka Hobbita w Norwegii

Pojechało sobie dwóch gości za koło podbiegunowe, w Norwegii, bo lubili serfować, a tam są dobre fale. Nie wiem jak mogli się dobrze bawić, jak tam jest tak pieruńsko zimno, ale pewnie ich grzał ciepły prąd, co sprawia że tam jest jakoś tak koło zera.

Chatki tam nie było, bo było z dala od ludzi (i o to im chodziło), to sobie chatkę zbudowali. Z tego co wyłowili z morza. Historia milczy o tym w czym spali, zanim wybudowali, bo podobno wzięli tylko deski surfingowe. Może ktoś z czytelników się dokopie.

Chatka stoi do dziś, i jest ogólno-dostępna - Norwegia to kraj słabo zaludniony i nie mają tam takich restrykcyjnych przepisów ochrony przyrody jak u nas i można sie tam włóczyć gdzie się chce. Chatki ogólnodostępne - bywają, i można się dość swobodnie rozbijać z namiotem. Taki kraj.

I  można tę chatkę obejrzeć teraz, nie ruszając tyłka z kanapy. Jest filmik, bardzo ładny i ciekawy, o tu:
https://www.youtube.com/watch?v=ad8i0WXevYo&feature=share
Miłego oglądania.
 

Zbyt duże marzenia. Zbyt kolorowa tęcza.

 
 
Co to są wygórowane marzenia? 
 
Zgadało się z kumplem o niestandardowych rozwiązaniach życiowych. 
 
Znam ludzi którzy rozważają wszystkie możliwości jakie mają (chodzi o rzeczy grubej wolty życiowej i niestandardowego, nieetatowego zatrudnienia: zmiany zawodu, pójście do klasztoru, handlowanie w necie, założenie firmy itd), lub są tego blisko tego żeby rozważać wszystkie możliwości, i sporo z nich ma nietypowe życia. A fajne życia. Aż kiedyś kumpel z pracy mnie spytał, czy nie mam jakiś normalnych znajomych. A jak sie zdziwiłam, że o co chodzi z normalnymi to powiedział: no wiesz, popatrz co mi opowiedziałaś: jeden hoduje ślimaki (w celach handlowych), drugi pisze książki, dwóch wyniosło się w dwa przeciwne końce świata, oba ciepłe i daleko od Polski, na stałe, a moja najbliższa przyjaciółka handluje na allegro, zamawia towar kontenerami z Chin (a jest genetykiem...). O, nie wymieniłam malarki ikon - ona z tych ikon żyje, to jej jedyna praca, ale o niej to chyba nie gadaliśmy. Jak dla mnie to oni są normalni, ale faktycznie, nie są standardowi. Czy emerytura na Hawajach, to właśnie te wygórowane pragnienia czy marzenia? 
 
I kolejna dygresja - byłam zaskoczona jak tanio można było kupić dom na Hawajach przy plaży - sprzedawał się jeden koło kumpla, tego co z Polski wyjechał. Dom z działką z własną plażą, i taki dom spokojnie był w zasięgu polskiej kieszeni, cena porównywalna z ceną mieszkania w Warszawie. Byłam zdumiona ceną. To była typowa cena tam, nie jakaś obniżona, bo ostatnio jest czas kryzysu w Hameryce, więc tam generalnie ostatnio jest tanio. Czy emerytura na Hawajach to taka właśnie głupia bajka dla naiwnych? Bo ten kumpel to zrobił. Niedługo przechodzi na emeryturę. Dom ma już od paru lat On lubi marzyć. 
 
(A, i wszystkie te osoby są do wyśledzenia w necie, nawet strona ze ślimakami, jakby ktoś pomyślał że fantazjuję to popodaję linki. Malarka ikon też ma swoją stronę. Tylko jeden z dwóch kumpli co się wynieśli - jest nie namierzalny. Mam tylko trochę zdjęć, bo go odwiedziłam. Czy odwiedzanie kogoś po drugiej stronie kuli ziemskiej też podpada pod "wygórowane"? Bo mi się ta wygórowana wycieczka ogromnie podobała i potem zrobiłam następną taką i teraz mam już pomysł na następne dwie, a jedna to już nawet wiadomo kiedy będzie. Ale ja dopiero niedawno odkryłam że można sobie gdzieś tak wziąć i pojechać i już.)
  
 Tu kumpel przyznał że nie docenił zakresu  moich przyjaciół.
 
Tak, wiem, że oni są niestandardowi.
 
I jeszcze jedną małą filozofię wyłożę. O etatach czy... nazwijmy to... wolnym zawodzie (pasanie ślimaków, pisanie książek, malowanie ikon, prace eksperckie wysokospacjalizowane, typu pisanie programów, czy ocena fachowej dokumentacji). 
 
Otóż jestem zwolennikiem teorii, że nie ma jednego dobrego wyboru, a zależy co dla kogo. Sporo jest zwolenników etatu, bo to stabilna, dobrze płatna i poważna praca. A te ślimaki itd, to taka zabawa, co to trzeba dorosnąć i zostawić. Ja to widzę trochę inaczej. Uważam że są ludzie którzy są predysponowani do etatu, a inni z kolei do "wolnego zawodu". Przepracowałam na klasycznym etacie 2 lata, i decyzja o przejściu na inne formy była jedną z najlepszych w moim życiu. Nigdy, nawet w najtrudniejszych momentach mojej pełnej zakrętów zawodowej drogi, nigdy nie żałowałam, a przeciwnie: uważałam, że to wielkie szczęście że podjęłam decyzję o wersji bez etatu. Nie rzuciłam roboty z dnia na dzień ani nie czekałam aż mi z nieba nagle jakaś kasa z nic spadnie tylko sobie wypracowałam nie-etatową alternatywę włanymi ręcyma i głową. Mi pasuje. Nie każdemu by pasowało. I nie mówię że mi jest teraz różowo, ale na pewno (na pewno!) jest mi lepiej niż gdybym wybrała etatową drogę. Nawet w najtrudniejszych momentach uważałam i uważam, że to jest lepsza wersja dla mnie. Ale nie dla każdego, bo nie każdy ma takie cechy osobowości jak ja. 
 
Na przykład: pewna znajoma powiedziała mi, że pracowała w domu "na kablu" przez krótki czas, jak miała małe dziecko i siedziała w domu. Nienawidziła tego, bo trudno jej się było zmobilizować do roboty i odbierała to, jako wiecznie wiszącą siekierę nad głową. Z ulgą wróciła do etatu - wyraźne godziny, własne biurko, od - do, zamknąć pokój i do domu. Dla niej - super. Dla mnie? He he. Ja zrobiłam dokładnie odwrotnie. I każda z nas cieszy się z tego, co zrobiła. 
 
Nie uważam się za lepszą, bo mam wolny zawód. Nie uważam się za gorszą. Nie biję pokłonów przed etatem, nie wywyższam go, wręcz nie lubię, ale.... możliwe, że gdybym miała dziecko, to komfort psychiczny comiesięcznego dochodu skłoniłby mnie do etatu jako najlepszego rozwiązania. Choć tak nie lubię etatu, że ostro kombinowałabym jak wybrać. W wolnym zawodzie jest mniej finansowego komfortu, ale np można się powłóczyć po świecie. Więcej - można pracować, włócząc się po świecie. Więcej - część ludzi się włóczy z dziećmi. Jak dla mnie to hardcor, ale co kto lubi. I znów - to nie znaczy, że oni są lepsi, ani nie znaczy, że masz spakować dzieci w plecaki i pojechać do Ekwadoru. Bo może Ciebie to po prostu nie bawi. I nic w tym złego. Ale jak mi czasem ludzie mówią: o, ale ty masz fajne pomysły, ale ty masz jaja (dla niezorientowanych czytających: ja mam na koncie życiowym trochę rzeczy typu tych ciągle cytowanych ślimaków) - nie uważam że mam jakieś szczególne jaja, ja po prostu bym zwariowała na etacie, więc robię  w tym, w czym jest mi dobrze. I już. Czy to znaczy że zasługuję na podziw, bo robię rzeczy niestandardowe? A może przeciwnie, na naganę, bo odstaję od większości (etatowego) społeczeństwa? Spotkałam się z obydwoma podejściami.

Czy tęcza może być zbyt kolorowa?
 

wtorek, 2 grudnia 2014

Budka telefoniczna ocieplana, z łazienką.

Gadam na czacie ze znajomym:



L- Widziałam działkę na sprzedaż na Kabatach. Jakieś 2000 m za jakieś 100.000. Tanio.
Z- Kupujesz działkę??
L- Całkiem tanio jak na Wawę, tylko.... nie ma pozwolenia na budowę... A kupiłabym taką
Z- Dlatego tanio.
L- To jest, tak na oko, w otulinie Lasu Kabackiego. Ciekawe czy można mieć jakiekolwiek siedlisko. Jakby tam można było na skraju lasu mieszkać,  to to jest 15 min od metra, to by było super. Ale tak sobie raczej teoretyzuję na razie. Co nie przeszkadza sprawdzać ceny interesujących działek czy domów.
Z- tutaj: klik Piszą, że po prostu w takim miejscu nie zmienisz przeznaczenia ziemi.Więc jak jest rolna, to jest rolna i koniec.
L- ale na rolnej można mieć siedlisko?
Z - Nie wiem. tutaj: klik Kiedy nie trzeba uzyskać pozwolenia na budowę
www.infor.pl
Według tego to nawet na altany trzeba mieć pozwolenie jeśli poza ogródkami działkowymi.
Zabudowa zagrodowa i obiekty gospodarcze... są dopuszczone. Ale trudno by było w ten sposób zbudować choćby mały domek.
L- Ale kiła
Z - Faktycznie jest coś z tymi siedliskami: klik
L - Przeczytałam te Twoje linki: mogłabym mieć parkometr (z zasilaniem), budkę telefoniczną i basen. Bez zezwolenia i legalnie.
Z- Ale musiałabyś być rolnikiem, czyli 5 lat uprawiać ziemię, albo skończyć studia rolnicze.
"(wykładnia gramatyczna tego przepisu jest niejasna. Niektórzy uznają, iż każdy stopień wykształcenia musi mieć profil rolniczy, inni natomiast uważają, że obowiązek profilu rolniczego dotyczy jedynie szkoły zasadniczej, a wymóg przepisu art. 6 spełniony jest po ukończeniu jakiejkolwiek szkoły średniej lub wyższej"
Czyli na upartego może by się dało, ale na mur beton będziesz miała ekologów i inspekcje budowlane na karku, albo i proces sądowy. Pomysł z parkometrem jest super. Jeszcze mogłabyś mieć zabudowania gospodarskie - oborę dla kotów.
L- i kolektory słoneczne wolnostojące. Mogę też docieplić budkę, też bez zezwolenia.
i chyba mogę mieć ogród zimowy? jeden na 500 m działki bez zezwolenia?
Jakiej wielkości może być taka budka telefoniczna?
Z- Użerania mnóstwo, ale za to po roku możesz wydać swoje przygody w formie książkowej i z tego żyć.
L - Czy budka telefoniczna może mieć łazienkę i kuchnię?
Z - Chyba nie, o ile nie znajdziesz jakichś norm unijnych na temat konieczności kąpieli zwierząt gospodarskich.
L- Czy mogę spać w oborze (dla kotów?)
Z - Nikt nie wnika, gdzie śpisz.
L - Z kąpielą kota może być problem. Może rybki?
Z - No tak, staw na pewno można mieć. Taki do kąpieli też.
L - Tak, bez zezwolenia. I mogę go pogłębić bez zezwolenia legalnie. Nie wiem czy mogę ogrzewać
Z - No, koty gospodarskie muszą mieć ciepło.
L - ale może jakieś ryby tropikalne mogę hodować?
Z- Coraz ciekawiej. Napisz książkę. Nawet fikcję, jak to próbujesz załatwić.
L - A czy muszę mieć wodę w basenie? I czy mogę go zadaszyć? (żeby nie wpadały liście)

L- Mogę tą część o budowie domu wkleić w bloga?
Z - Ależ proszę.

Po skończeniu konwersacji przyszło mi jeszcze do głowy pytanie: czy ta budka telefoniczna może być na.... telefon komórkowy? (innego nie mam, ale może czas zacząć mieć)