---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

niedziela, 28 września 2014

Norwegia. Wyskrobki.

Przeglądam zapiski. Zimniej niż w Polsce. Ale nie dużo.
Bardziej dziko.

Przepłoszyłam bobra. Zmartwiłam się. Po trzech dniach się wyniósł z mojego cypelka. A może powinnam napisać z jego cypelka. W końcu to ja byłam tam gościem. Ale pod koniec pobytu widziałam jak płynął na patrol na cypel. Siedziałam przy ognisku w zatoczce, i miałam dobry widok. Akurat nie kucharzyłam (rzadkie przy surwiwalu, zwykle się skacze koło żarcia) i on sobie płynął. Znaczy, że wróci na cypel. Ulżyło mi. Nie chciałabym uszkodzić przyrody swoim pobytem. Lubię być jak Indianin, tak przejść po lesie czy tak obozować, by nikt nie widział, by wtopić się w las. I chyba nawet nieźle mi wychodzi, ale akurat z bobrem nie wyszło, i jakiś czas dręczyły mnie wyrzuty sumienia, póki nie zobaczyłam, że wraca na patrol. Że interesuje się miejscem i czuwa.

Poniżej jeszcze kilka zdjęć krajobrazów, cywilizacji, jeziora, wnętrza namiotu.











niedziela, 21 września 2014

Miłość przodków naszych. Pawlikowska - Jasnorzewska

Czytam jej biografię napisaną przez Samozwaniec, jej siostrę. Obie były niezłe agentki. To że Pawlikowska-Jasnorzewska miała trzech mężów to wiedziałam. To że jej podwójne nazwisko to nazwisko męża nr 2 i męża nr 3 - to wiedziałam. Ale że one obie to kręciły z facetami równo - to nie wiedziałam, że aż tak.

Powaliła mnie historia z lotnikiem. Trzeci mąż to też lotnik, ale to nie ten, to taki jeden lotnik przed nim, co się akurat nie załapał na męża.

Akt pierwszy - "wzloty"
Pani Maria, stanu lokalnie wolnego (po pierwszym albo po drugim rozwodzie, nie pamiętam), zobaczyła zdjęcie w gazecie, facet jej się spodobał. To jakiś sławny lotnik był. Napisała list do redakcji z prośbą o przekazanie lotnikowi. Czekała na odpowiedź. I odpowiedź nadeszła, lotnikowi list się spodobał, a i kobieta, która go pisała, zafascynowała go. Od słowa do słowa, od listu do listu, zaczął się płomienny romans pocztowy. A potem Pani Maria pojechała do Paryżewa, żeby się spotkać z lotnikiem. Powiedzmy sobie jasno i wyraźnie, nie w celach platonicznych. Spotkali się, zobaczyli, przypadli sobie do gustu, zamieszkali razem w hotelu, gdzie zameldował ją jako żonę, sielanka. Sielanka trwała do czasu, aż do drzwi pokoju,  kiedy Pani Maria była sama, bo kochanek wyszedł, zapukała.... prawowita żona lotnika. Kochająca i zrozpaczona
Po dramatycznej scenie, gdzie obie panie były i zrozpaczone i kochające i pełne, o dziwo, zrozumienia dla siebie nawzajem, Pani Maria opuściła pokój, zostawiając w nim prawowitą żonę. Przeniosła się do innego hotelu.

Akt drugi - "upadki"
Nazajutrz lotnik zjawił się w pretensjach, że przecież tylko ją kocha i jak mogła tak odejść, a żona, och, żona jest nieważna, jest z nią tylko z litości, bo biedactwo tak go kocha, że jeszcze gotowa zrobić jakieś głupstwo. Lotnik kocha tylko Panią Marię, i jutro do niej przyjdzie. Maria uwierzyła. I nastąpiło płomienne pogodzenie.
Jutro... nie przyszedł.
Przysłał list, że coś przeszkodziło, ale zaraz jak tylko to rozwiąże to on natychmiast... List był tak pełen miłości, że Pani Maria uwierzyła.
Domyślacie się....
Lotnik nie przyszedł. Pani Marii zaczęły się kończyć pieniądze, przeniosła się do tańszego hoteliku, ale czekała, wierząc. Listy były coraz rzadsze a "jutro" coraz odleglejsze, Pani Maria oszczędzała na jedzeniu i zmieniała hotele na coraz tańsze. Wreszcie listy ustały zupełnie, a jej całkiem skończyła się kasa, więc wróciła z Paryżewa do domu, gdzie położyła się do łóżka zabrawszy tam sporo dobrego jedzenia i zamknęła drzwi by w spokoju płakać.

Akt trzeci - "historia kołem się toczy"
Gdy tak snuła się po kątach jako ten wrak człowieka, to przypomniał jej się czterowiersz. Ten, co go już na blogu wpisałam, a autorka biografii przytacza go w tej, bardziej uczuciowej formie:

Gdy się miało szczęście, które się nie trafia:
czyjąś miłość i ziemię całą,
a zostanie tylko fotografia,
to - to jest bardzo mało...


Piękny, prawda? Mnie porusza. Ale, ale.... zwróćcie uwagę: przypomniał jej się. Bo napisała go wcześniej. Dla innego pana... Ups.

Oklaski!
Kurtyna!

---

Książka nazywa się "Maria i Magdalena" autorstwa pani Samozwaniec. Napisane fajne rzecy i w fajny sposób, dobrze "się czyta". A jakby kto narzekał na zepsucie obyczajów, i że kiedyś to ludzie tacy rozwiąźli nie byli - to niech przeczyta koniecznie. Zdejmuje łuski z oczu. A nie można się oderwać od lektury.

sobota, 20 września 2014

Fotografia to bardzo mało.

Gdy się miało szczęście, które się nie trafia:
czyjąś miłość i ziemię całą,
a zostanie tylko fotografia,
to - to jest bardzo mało...


 Pawlikowska - Jasnorzewska. Wiersz Fotografia.

W tej postaci jest przytoczony wiersz w biografii napisanej przej jej siostrę, Samozwaniec. Wiem, że w necie chodzi inna, płytsza nieco wersja, tamta mnie nie wzrusza. W biografii jest to po prostu czterowiersz.
Biografia, swoją drogą, jest niezłym zaskoczeniem, ale nie będę w tym momencie odwracać uwagi od moich literackich wzruszeń. Więcej będzie w jakimś następnym poście.

Fotografia to bardzo mało.

kit na drzewie

Spędzam ostatnio sporo czasu na działce. Mieliśmy nietypowego gościa :-)


Kit poprawił się już po zatruciu myszą. Łazi po drzewach jakby to zawsze robił. Ostrzy pazury, skacze po gałęziach. Sierść lśni. Jedynym śladem są dwa strupy na karczku i dwa łyse placki, które sobie wydrapał. Obejrzałam, strupy suche, ładne, nic im się nie dzieje i pomyślałam, że albo ma uczulenie i dlatego drapie, albo po prostu strupy go ciągną. U człowieka ciągną i bolą, trzeba posmarować czymś tłustym, to dlaczego u kota by nie miały? Pomyślałam o jakimś kremie i o tym, jak jego wysokość umie sobie głowę odkręcić i niemalże polizać między uszami... Wybrałam masło. Dziwił się trochę co ja mu robię na tym karku, ale ufa mi i pozwolił się nasmarować. Dwa dni później obejrzałam - przestał drapać, futra więcej. Bingo. Załatwione.



Wczoraj rozłożyłam rzeczy do budowy skrzyni - to co się stało? Zaczęło padać. Złośliwość pogody...
Z Norwegii już niewiele zostało, jeszcze jeden, może dwa posty.
Wekend mamy, przejdę po sąsiadach, spytam, czy nie wykładają trutki na myszy. Dwóch spotkany zeznaje, że nie wykłada. Jeden wręcz oburzony: Lila, no, coś ty! Przecież mamy psa! Jaka trutka!
Good.

czwartek, 18 września 2014

To tylko opakowanie.

Dziś był pogrzeb jednego człowieka z mojej rodziny. Dożył pięknego wieku, dzieci, wnuków i prawnuków.

To moja pierwsza śmierć kogoś kto ze mną rozmawiał, pytał co słychać, kogo ja pytałam co słychać, z kim wchodziłam w interakcję. Z kim rozmawiałam na żywo jeszcze jakiś miesiąc temu (i wtedy jeszcze zupełnie nie wybierał się na tamten świat). I czy spodziewacie się, że napiszę o wielkim bólu? Jakoś tak.... Kurcze. Jestem katoliczką. Ten człowiek też był katolikiem. Dla katolików to tylko przejście. Nic więcej. Jaki ból? Może trochę tęsknoty i tyle.

Nie wiem jak pocieszać ateistów. Przepraszam. Czasem wierzącym jest łatwiej.

Na cmentarzu było słonecznie, spokojnie i pięknie. Szumiały drzewa. Mała skrzynka (pewnie po kremacji) wylądowała w ziemi. Przebiegła wiewórka. Oczywiście komuś z żałobników zadzwonił telefon, jakby to było jakby się nie zdarzyło.

Jakiś gość grał na flecie, ale naprawdę pięknie grał. Znam utwór, ino nie kojarzę jak się nazywa. Taka spokojna melodia, dobra do pogrzebu.

No, to mamy agenta po tamtej stronie. Szczegółów - jak zwykle na publicznym blogu - nie napiszę, bo może zainteresowani sobie nie życzą. I nie o nazwiska tu chodzi, a o zjawisko. O zjawisku napisałam.Wiem, że moje poczucie humoru może niektórych dziwić. Ale tu zostało tylko opakowanie. Najważniejsze rzeczy dzieją się podczas życia, a nie podczas pogrzebu przecież! Do licha, ludzie, kochajcie PRZED śmiercią! Dajcie mi wszystkie kwiaty z grobu póki jestem żywa! Tylu ludzi odkłada życie na "potem".... Lubię czuć życie. Rozmawiać, słuchać, siedzieć w zieleni, głaskać kota.... No, wracając do poczucie humoru -  to uchylę rąbka: zmarły był lekarzem. Na zakończenie dowcip w klimacie lekarskim - mój zmarły musi mi czytać przez ramię, bo nie zdążyłam mu opowiedzieć.

---
Pan Czesio
Apteka. Za ladą młoda adeptka farmacji. Na zapleczu - stary farmaceuta pan Czesio pije spokojnie trzecią kawę. Przychodzi klient i podaje receptę. Aptekarka czyta po cichu: CCNCMJDMJSINS. Nie ma zielonego pojęcia co to oznacza i prosi o pomoc pana Czesia. Ten bierze receptę do ręki, bez chwili zastanowienia podaje jakiś lek, inkasuje pieniądze. Zadowolony klient wychodzi. Aptekarka prosi o wyjaśnienie starszego kolegę.
- A to proste. Mamy z panem doktorem umowne skróty. Ten oznacza: "Cześć Czesiu. Nie wiem co mu jest. Daj mu jakiś syrop i niech spływa".

(Zmarły nie miał takich skrótów, ale dowcip by mu się podobał)

Norwegia - uwędzić makrele.

Nie, niestety, ten odcinek nie będzie o tym jak zbudować przenośny piec do wędzenia. Będzie mało syrovivalowo. Będzie wygodnie.

Dostałam makrele od zaprzyjaźnionych Polaków. Pachniały morzem :-).  I nie były złote, jak te ze sklepu wędzone, tylko srebrzyste z różowym i błękitnym połyskiem.


Wieczorem padłem ze zmęczenia. W Norwegii chłodno - rano siatka z rybami pachniała po prostu świeżą rybą. Coś pięknego.

Odpaliłam armatę... eee.... to jest chciałam powiedzieć wędzarenkę, co dobry Polak mi przyniósł pod namiot, żebym się survivalowo nie męczyła.

Kochany facet, ja po zatruciu gazem to taka byłam jeszcze marna i bardzo mi to urządzonko pomogło. Bo było szybkie. W godzinę było w wszystkim i wcinałam rybkę.

Tak wygląda spód wędzarenki: To są palniki, gdzie się wlewa specjalne czyste (nadające się do jedzenia po paleniu) paliwko.

Na to nakłada się podwyższoną tacę i wsypuje wiórki. Takie jakieś specjalne. To one dadzą dym.


Na wiórki druga taca.  Z rusztem. Na rusz idą surowe ryby.


Całość przykrywamy pokrywą. Żeby rybom było ciepło przy wędzeniu.


Zdejmuję jeszcze konstrukcję, żeby zapalić palniki.


Całość bardzo się rozgrzewa. dlatego stoi na kamieniach. Właściciel przestrzedał, że wypalił sobie trawę. Trawa to wrażliwa jest. Ostatnio kumpela postawiła miskę z wrzątkiem na trawniku. Mówiłam "zostaw miskę na igłach, bo na trawniku trawę wypali", ale widać doleciało tylko "na trawniku". Mam żółty duży placek. Trawa wrażliwa. NIc to, odrośnie, daj Boże tylko takie problemy. A przy wędzarence, jak ustawiałam to w lesie, to mogło nie tylko wypalić ale i zapalić ściółkę. Dlatego ustawiałam przy jeziorze i na kamieniach.

 Ładne, prawda? A jak w smaku? Takie jakieś duszono-dymowe, właściciel uprzedzał że nie wychodzą takie dobre jak z prawdziwego dymu. Jako że byłam po zatruciu i siły nie miałam się krzątać - bardzo byłam wdzięczna, że małym wysiłkiem mam mnóstwo jedzenia.
Ale jak następnym razem wędzarenki nie będzie i przyjdzie mi ryby piec na patyku - to jestem ciekawa, która wersja okaże się smaczniejsza.

Swoją drogą znacie jakieś proste metody wędzenia, co można je uskutecznić w survivalu?



środa, 17 września 2014

Norwegia- co przewiozłam w w plecaku

Chodzi mi o powrót. Bo oczywiście znów miałam zabawę "zmieść się w limicie bagażowym"

Tak się pakuje grzyby - w baniaczek. Całkiem ładnie się przewiozły. Rydze były w czymś w rodzaju pudełka.


Tu makrele - dzięki uprzejmości zaprzyjaźnionych Polaków dowiozłam takie rybki. Rozmroziły się trochę więc je wsadziłam do pieczenia. Chyba jeszcze lepsze niż wędzone - o wędzeniu będzie w kolejnym poście.

Jego wysokość kot spogląda na kosz z grzybami. NA pierwszym planie rydze.

W tutaj rydze smażone. Mniam, mniam.

Tu rydze i opieńki. Te po lewej, przebarwione na cimno-zielono to rydze, te po prawej, bardziej brązowe to opieńki. Dobre były.
Ponadto dojechały, też dzięki uprzejmości Polaków, dwa słoiki prawdziwków w occie. Bardzo dobrze zrobione.

Do tej pory nie jestem pewna czy te wszystkie grzyby przewiozłam legalnie, czy nie ma obostrzeń. Ryby przewiozłam legalnie, do 15 kg ryby można wywozić.

Powinnam napisać coś mądrego, ale dziś mi się jakoś strasznie nic nie chce.





niedziela, 14 września 2014

Norwegia- dzien 3- jedzenie survivalowca



Przyszedł Norweg i pogadał. Chodziło mu ile dni chcę tu siedzieć. (Zgodnie z przepisami mogę dwa dni). Powiedziałam, że chcę 10, jeśli to by było możliwe. Bo tyle będę w Norwegii. Przedstawiłam się też i powiedziałam, że jestem pierwszy raz w tym kraju.

 Norweg odparł, że to niemożliwe. Że prawo mówi, że mogę być dwa dni. Tak, miał rację, nie oponowałam, powiedziałam, że ok, przeniosę się, Choć nie wiem czy do końca zapanowałam nad wyrazem twarzy - nie chciało mi się ciężkiego wora nosić.
Norweg spytał ilu nas jest?
Cóż. "Nas" jest jeden - ja, sama jedna.
- Sama?! - Norweg nie krył zdumienia.
- Tak, sama. - Widzę po twarzy, że nie bardzo wierzy, to dopowiedziałam - Pracuję z ludźmi. Chętnie na wakacjach odpocznę bez ludzi.
- Naprawdę jesteś sama?
CZego jak czego, ale tego byłam pewna.
- Tak.
- To gdzie ty pracujesz?
- W szpitalu. - już nie dodałam że "mental" (dla czytających nie anglojęzycznych - szpital "na głowę"). Uznałam, że to już może być dla niego za dużo.
- Możesz zostać 10 dni, jeśli jesteś sama. Tylko... - tu Norweg się zakałapućkał w słownictwie, ale ja się domyśliłam
- Tylko mam po sobie sprzątać.
- Właśnie.
- Ja sprzątam. Patrz, przecież mam czysto.
- Tak, to prawda. Ale będę sprawdzał.
- Dobrze.

Uważam, że jestem tu gościem i jak mam być gościem mile  widzianym, to mam zostawić miejsce nieruszone, czyste, świeże, jakby mnie tu nie było.

Dobrze, bo bałam się palić ognisko, do dziś nie jestem pewna czy można czy nie można. Ale jak się zgodził, a już paliłam to się czułam "w prawie". Dobrze, bo dla survivalowca ważny jest ogień.
Dla surwiwalowca ważne jest stałe miejsce, gdzie może wracać, coś zaplanować, coś uzbierać na zapas.



 Owsianka poranna. Z płatkami kwiatów.


Rybki pieczone

 Placki, rybki i grzyby na chrupko. Smażone. (trochę mi się znudziły surwiwalowe papki gotowane - chciałam się w coś wgryźć.)


Grzyby do zupy

"Herbata" - liście malin, jarzębina, i niestety trochę węgla z ogniska. Bardzo lubię liście malin jako herbatkę. A jarzębina okazała się dobrym dodatkiem, w herbatce była kwaśna, nie gorzka. Prawdę mówiąc niemal nie było owoców, po mega suchym lecie.

Jarzębina na drzewiw. JAkieś takie rachityczne je mieli.

MOja polanka z ogniskiem.

Zagroda na ryby. Jak złapałam to wpuszczałam je do małej ogrodzonej zatoczki, z której nie mogły wypłynąć. W ten sposób nie musiałam ich jeść tego dnia co złowiłam. MOgłam nałowić i przetrzymać. PRzestałam się bać że spadnie deszcz i będę jeść same płatki.

A tu - prawdziwe śniadanie survivalowca na ekologicznym talerzu.


Ps. Na wyprawę zabrałam skropię w postaci mąki i kasz i płatków.
Białko w postaci mleka w proszku.
Olej do smażenia.
Sól.
Dwie czekolady ratunkowe. Na czarną godzinę.
Mięso miałam sobie upolować, a witaminy uzbierać. Jak widać - działało.
A jakby nic nie było, to na kaszy z mlekiem da się przeżyć, najwyżej się trochę schudnie. Ale było fajnie, bez chudnięcia.

sobota, 13 września 2014

Norwegia - dzień 2 - grzyby jak wściekłe.


 Grzyby jak wściekłe.
W lesie, na trawnikach, w szuwarach, w WODZIE - jak na zdjęciu poniżej, to w jeziorze, parę kroków od namiotu, między zatoczką gdzie łowiłam, a zatoczką gdzie się myłam. Jakieś szaleństwo.
Na przedostatnim zdjęciu bramka z autostrady - z góry fotografowałam, z kładki. Poniżej zdjęcie z tego samego miejsca, tylko najechałam zumem - przed furtką rosło kilka dorodnych prawdzików. Tak przy autostradzie.
Aż żal, że w wersji surviwalowej to nie ma ich jak przechować. Zabrałabym do Polski.
Jutro napiszę o żarciu survivalowca. W końcu wyjechałam zaopatrzona tylko w skrobię, trochę mleka w proszku, olej do smażenia i sól. I dwie czekolady ratunkowe na czarną godzinę. Mięso miałam sobie upolować, a witaminy uzbierać. Jutro zdjęcia :-)







piątek, 12 września 2014

Rycerze norwescy (z Polski)

Rozgościłam się nad jeziorem. Wypłoszyłam bobra - sąsiada. Pozbierałam grzyby. Popaliłam ogień. Popatrzyłam w gwiazdy. Po paru dniach poczułam się u siebie.

W krzakach pojawiło się dwóch gości z siateczkami. Zbierali grzyby. Przywitałam ich jakimś grzecznym hello, i ciekawa byłam czy Norwedzy. Pasowali mi bardziej na słowian. I faktycznie, zagadali do siebie po polsku.

Pogadaliśmy. Panowie od słowa do słowa powiedzieli, że mnie jeszcze odwiedzą.

Nie bardzo w to wierzyłam. Ale następnego dnia pojawili się z nieodłącznym piwem i wielką wałówką w garści. Na ognisko.

Zmartwiałam. Wiem, co oznacza wielka wałówka. Zaraz wyciągną wódę. A ja co? Trzeba będzie dyplomatycznie zwiać.

Przenieśliśmy się z paleniem kawałek dalej od namiotu, uznałam, że jak wyciągną flaszkę, to ja sobie pójdę, a tymczasem może zdążę zagotować zupę (grzybową oczywiście). Panowie chrust donieśli (miła odmiana po paru dniach kiedy sama sobie ganiałam po drzewo, dla jednej osoby to jest kupa roboty i palić i zbierać i gotować) Zupa wyszła piękna, ja piłam herbatkę, panowie piwko, zaproponowali grzecznie i mi, ja grzecznie podziękowałam, ale kiełbaskę podarowaną upiekłam i zjadłam, a do warzyw dorwałam się jak dziki człowiek co tydzień nie jadł (nie jadłam warzyw tylko 5 dni...).

Miło się gadało, gwiazdy mrugały na niebie, kiełbaska i zupa zjedzona, piwko wypite, panowie sięgnęli do przepastnej torby, a ja widząc ten gest sięgnęłam po rzeczy, żeby zmiatać, gdy pokaże się wódzia.

Panowie wyjęli z toby.... słodycze! Jakieś ptasie mleczko, jakieś czekoladki, jakieś cukierki z orzechami.
Zatkało mnie.
I jeszcze parę puszek jakiś napoi miridno czy colo-podobnych, żebym miała co pić.
Szok.
Polacy?

Odetchnęłam.

Przez kolejne dni byłam rozpieszczana a to owocami takimi czy śmakimi, a to wyprawą na ryby, a to słodyczami, a to mlekiem czy jogurtem naturalnym (takim jaki lubię i bez cukru), a to makrelami i zestawem do wędzenia. Czasem to własny facet tak nie dbał jak oni o mnie dbali. Było mi bardzo bardzo miło.

Tak miło, że aż się trochę zaczęłam bać. I dzwoneczek dzwonił mi w głowie: jak nie piją, to pewnie się zaraz dowiem jaka to żona zła i jacy oni samotni i jak to bym mogła pocieszyć.... Po wyprawie do Australii i kontaktów z Polonią nie miałam większych złudzeń do tego, że propozycja padnie.
Było sporo okazji, a to ryby, a to obiad, a to korzystałam z prysznica. Byłam tylko ciekawa kiedy.

I... nic.
Nawet ostatniego wieczoru nic.
Przeciwnie - wszystko w białych rękawiczkach. Żadnego podchodzenia do namiotu, żadnego pchania się na siłę, jakieś zdystansowane i kulturalne żarty, zachowanie dystansu. Pełen wersal.
Zaopatrzyli w ryby, grzyby w słoikach, jedzenie, wodę na drogę, odwieźli na samolot, pomachali rączką i poszli.
Szok.
Nic? Normalni są? Znaczy nie normalni, bo żon nie zdradzają (a wszyscy tak, więc "normalność" to pakiecik propozycji na wyjazdach. Nie tylko ja mam te doświadczenia, różne rzeczy słyszę od dziewczyn w klubie turystycznym). Jejku, nic nie chcieli! Pogadać chcieli, pobyć w miłym towarzystwie, innym niż zwykle. Bo dobrze im się ze mną gadało. I.. nic więcej. Szok.

Po prostu rycerze.
Szok.
Szok.
Szok.







czwartek, 11 września 2014

Płatki śniadaniowe kukurydziane. Oj.

Miało być o Norwegii, ale ja nie mogę. No, nie mogę, no!

Poszłam se kupić jakąś przegryzkę pochrupajkę.

W momencie jak mi pszenica wypadła z diety, a także cukier i parę innych rzeczy, to kupienie chipsów jest problemem. Generalnie mogę kukurydziane, to się sprawdza, jeśli nie są jakoś mocno napakowane chemią. Nie uwierzycie, ale naprawdę pojawiły się ostatnio chrupki, które mają w składzie kukurydzę, suszone pomidory, sól, zioło i koniec. Ani glutaminianu, ani nic więcej. Są po prostu dobre w składzie i smaku. Istnieją takie i nawet dość popularne (mieli taką durną reklamę o wiewiórkach akceptujących chrupki w kształcie orzechów, to oni). Naprawdę zdarza sie, jeśli poszukać.

Ale idę do sklepu, co to tani jest, a z ograniczonym asortymentem. Taki mam obok działki. Przejrzałam chrupki. Mogiła. Nic nie zjem. Wzrok padł mi na dział z płatkami śniadaniowymi. Patrzę, a wśród licznych paczek czekolodaowo-jakiśtam leży jeden rodzaj neutralnych płatków kukurydzianych z dużym napisem BEZ GLUTENU. Chrzanić gluten, pewnie jak bez glutenu, to bez pszenicy, a o to mi chodzi, ale jeszcze zobaczmy cukier. Nie kocham płatków kukurydzianych, ale niech już będą, jak nic innego nie ma.

I jak przeczytałam, to się załamałam. Wytłumaczcie mi. Wytłumaczcie mi proszę. Bo ja nie kumam. Po co słodzić płatki PIĘCIOMA (5, V, five,) rodzajami cukru?!?!?!?
Pięcioma.
Skład to: kukurydza, cukier (sacharoza), syrop glukozowo-fruktozowy, melasa jakaśtam, słód jakiś tam, izo-coś-tam będące też cukrem. Dalsze składniki już nie były cukrem, ale pięć było cukrem jak byk
Help.
Rozumiem po co jest jeden cukier. Żeby posłodzić.
Rozumiem po co są dwa. Bo jeden będzie sacharoza - żeby niekumaci rozumieli, a drugi będzie tani, żeby było słodkie.

Ale po co pięć?

Wiecie jak teraz trudno kupić coś bez cukru? W chlebie jest, w kiełbasie, w wędlinach, serach, piciu, wszystkie owocowe jogurty są słodzone, większość chrupek i przegryzek. Przywykłam. Nic nie mówię, nie piszę o tym na blogu, bo po co. Kto chce, to walczy i szuka zdrowego jedzenia, kto nie chce, i tak się nie zmieni po czytaniu tego, co piszę. Ale dlaczego PIĘĆ rodzajów cukru w jednych płatkach?!

A płatki śniadaniowe uchodzą za takie zdrowe.... Dzieciom się je daje, żeby dobrze rosły i witaminy miały albo inne coś tam.
Bosz....


środa, 10 września 2014

you gonna miss me when I go

Zakochałam się.
W piosence o podróży.

Tu jest ślicznie opowiedziana: link.
Kobitka robi na zapleczu knajpy. Rozwałkowuje ciasto, wrzuca do pieca, widać że jest zmęczona. Nastawia budzik., który ma zadzwonić jak bułeczki się wypieką. Odpoczywa chwilę, włącza wentylator, zaczyna wyklepywać na szklance rytm (tą piosenkę się wystukuje szklanką). Śpiewa. O podróży. Że ma bilet dookoła świata. Że będę góry, rzeki, że będzie pięknie, czy chcesz też jechać? Idzie do gości z zamówieniem. Goście wystukują rytm szklankami, wszyscy w knajpie majachą szklankami zgodnie w rytm jej piosenki. Szef w kuchni wystukuje rytm pałeczkami... Ona wraca na zaplecze, śpiewa, wystukuje jeszcze raz szklaneczkami, końcy piosenkę łupnięciem szklanką BUM i ... dzwoni budzik.
Patrzy na knajpę.
Nikt nie stuka szklaneczkami. Ludzie jedzą. Gadają. Szara rzeczywistość. Szef odwraca sie od kuchni i patrzy wyczekująco "wyjmij bułeczki". Jej rzednie mina. Po czym uśmiecha się i ... zwiewa przez drzwi kuchenne.

Kiedy siedzę teraz i klepię na biegu zlecenia, co mi się zinterferowały z urlopem, kiedy kręci mi się w głowie po zatruciu gazem, kiedy podsypiam w ciągu dnia, bom słaba jeszcze, kiedy spinam się by wszystkie papierki pozałatwiać - ile tego się nagromadziło przez urlop - wtedy myślę sobie - a może by tak pierdyknąć wszystko i dać nogę gdzieś do Ameryki czy dalej...

A tu jest tak obłędnie piękna wielogłosowa wersja, że normalnie szok: link

Kolejna Norwegia następną "razą". I mam nadzieję, że mi ten gaz wątroby nie uszkodził... badania już mogę odebrać ino nie mam czasu. Słaba jestem jak kocię.
A co do kota - poprawiło się - zaczął się wreszcie myć. I błyszczeć. I jeść. I podgryzać. I skakać na szafę. Uff... Jeszcze nadal dużo śpi i słaby jest, ale już wygląda normalnie. Ja jestem w gorszej kondycji.

poniedziałek, 8 września 2014

Norwegia - dzień 1

 Przyleciałam planowo, z Modlina do Oslo Rygge.
Nie wiedziałam, gdzie dokładnie ląduję, bo na mapie nie oznaczyli lotniska. Miałam ze sobą mapę i wypytałam sąsiada. Wiedział, gdzie jest lotnisko. Ono jest w szczerym polu, nic tam nie ma, ani chałupki, ino baza wojskowa. Najbliższe miasteczko nazywa się na literę H i jest ok 3 km dalej, a Rygge, jest jeszcze kawałek dalej za torami (i jest mniejsze niż miasteczko na H). Tak, żeby się nie myliło....

Zaletą ogromną lotniska jest to, że jak się okazało - leży 2 km od jeziora!!!. Co prawda nie ma letko - dojść w linii prostej się nie da, około 5 km wychodzi najkrótszą drogą, bo trzeba obejść bazę wojskową, czy teren lotniska czy inne takie. Moja droga niestety... nie była najkrótsza.

O, Blondynko! Nie wiedziałam, że autostrady są osiatkowane. Szłam sobie poboczem (czego podobno nie wolno, ale szłam szybko) i liczyłam na to, że skoro weszłam za płot bez problemu na zjeździe, to i bez problemu na najbliższym zjeździe zza niego wyjdę.

O, naiwnoości!

Cholerny płot ciągnął się i ciągnął i przy najbliższym zjeździe nie miał żadnego zejścia. Niosłam cholernie ciężki plecak, 23 czy 24 kg, był tak ciężki, że jak przepakowałam podręczny do dużego, to już nie byłam w stanie go podnieść sama z ziemi i zarzucić. Musiałam go wciągnąć na pieniek. Gdybym postawiła na autostradzie, to bym nie założyła. Więc szłam. I szłam. I szłam, bez przystanku, bo bym nie wstała. I szłam. Kręgosłup bolał coraz mocniej. Pojawiło się bagienko przy drodze. może się uda, cholerny płot się odsuwa... ale nie, jest dalej cholerny płot. Jakaś górka, może na nasypie nie postawili? Nie, nie postawili, wspięłąm się tam z tym plecakiem (nie zdejmując twardo). Nie postawili. Postawili za nasypem... Blać! Blać! Doszłam do kolejnego zjazdu. Zejścia nie było....

Zatrzymałam się. Nie było sensu iść dalej. Obok śmigały samochody. Byłam w pułapce.
Płot nie do sforsowania, dużo wyższy ode mnie, dołem może mysz może się prześlizgnie, mój kot pewnie już nie, ja na pewno nie. Czy mam 24 kg przerzucać po kawałku górą? I sama przeleźć? Wysokie to w cholerę.
Rozejrzałam się. Po drugiej stronie przejazdu autostrady była furtka. Ale przejść do niej bym musiała przez pasy autostrady na żywca. Z plecorem. Pięknie.

Oparłam wór o balustradki autostrady, odpoczywałam z plecakiem na plecach, ale nieco podpartym i obserwowałam ruch. Miałam do wyboru dygać nazad wzdłuż autostrady z tym plecorem, albo lecieć przez pasy na żywca. Piękny wybór... Co by tutaj... W sumie....Ruch nie był aż taki duży.

Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na skakanie z plecakiem przez płotki.

Furtka okazała się zamknięta...

Nie, żartuję. Była otwarta. Jezu, na szczęście... Ulżyło mi ogromnie. Wylazłam z cholernym worem na górę, na kładkę nadautostradową i przeszłam w stronę jeziora. Uff...

Teraz rozumiem, czemu w miasteczku jak mówili mi o pierwszej krzyżówce z autostradą to pokazywali ręką nie w stronę autostrady, a w stronę równoległej drogi lokalnej położonej po stronie przeciwnej od jeziora. Po prostu z lokalnej był przejazd w stronę jeziora, a z autostrady nie.
Łoj.

Nigdy więcej autostrad.

Doczłapałam nad wodę, wyszłam na piewrszy spokojny cypelek z miarę z dala od ludzi i padłam. Rozbiłam namiot, jak poleżałam i odpoczełam. Woda jeziora była 5 kroków od namiotu. Zjadłam, wypiłam i padłam. Już było blisko wieczora.

 Nad ranem obudził mnie dziwny dźwięk. Coś jakoś dziwacznie chlupało. Wypełzłam ze śpiwora. Poranna lekka falka chluptala na kamieniach porozrzucanych tu i ówdzie przy brzegu. W szparach między kamieniami bulgotało gd fala wracała. Zabawne. Zastanawiam się czy dam radę spać w takiej "muzyce", czy przenosić się trochę dalej od wody. Uznałam, że dam radę przy tym spać. Więcej mnie nie obudziło, choć zdarzało się że jeszcze parę razy w czasie wyjazdu słyszałam ten śmieszny dźwięk.

W sumie, to powiem Wam szczerze, trochę ciągnęło zimnem od tej wody. Przy namiocie to zakładam polar i długie spodnie. Jak się miałam pogrzać, to szłam parędziesiat metrów w głąb lądu na polankę i się opalałam. Zwykle tam jadłam śniadanie rozciągnięta na karimacie, z pniem brzozy pod głową.
Ale obserwacja fali, mgieł, szum wody, wprost z namiotu, tak, wystarczy rozsunąć wejście - to było bezcenne. Podobało mi się ogromnie. A śpiwór to ja mam bardzo ciepły. Nie przestawiłam namiotu. Przez cały wyjazd.

Dalej będzie o grzybach, gazie, rybach i bobrze. Ale to już w kolejnych odcinkach.


Linia brzegowa Polski, a na następnym druga strona Bałtyku.


Lokalna autostrada. Zwróć uwagę na płoty na poboczach.

Furtka w płocie - moje zbawienie.

Cholernie ciężki plecak (24 kg)

"Moje" jezioro.

Widok z namiotu.