---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Wznowiłam pisanie Ciekawej Medycyny, popularno-naukowego bloga. Zapraszam, fajny jest. Wiem, bo sama go napisałam. TUTAJ link.
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

wtorek, 26 listopada 2013

Przygody na bramce

Zła droga, samochód, siedzenie w samochodzie, siedzenie w samochodzie, siedzenie w samochodzie...
Taka to cała tan nasza podróż. I do samolotu.

Odparowuje ze mnie zmęczenie, za to mam niedosyt, że nie zobaczyłam Najrobi. Nikt nie zobaczył, bo przyjechaliśmy późno wieczorem, a w nocy wylot. Dobrze, że mam świeże papaje, bo nie wiadomo co wręczać jako prezenty, nic prawie nie kupiłam, nie było gdzie, ani jak. Raz zatrzymaliśmy się przy dużym sklepie z pamiątkami, taka ichnia Cepelia, ale nic mi się tam nie podobało, głównie durnostojki, a ceny mieli... Oczywiście do negocjacji. Czego nie cierpię. Jeszcze żeby było coś, o co warto by było się targować. Prawie że prosto z samochodu, do samolotu. Tyle co zjedliśmy, przebraliśmy się i jazda.

Pierwszy przelot, czyli z Kenii do Turcji był normalny, ale potem.... Pierwszy raz mi się to zdarzyło. Na lotnisku, na przesiadce wydarzyła się rzecz, która zachwiała moją pewnością siebie przy przesiadkach. Otóż zmienili bramki - i co, nic wielkiego, powiecie, zdarza się. Ok. Ale nie zapowiedzieli tego. A siedziałam już na bramce, tej gdzie niby trzeba, upewniona jeszcze przez pana w mundurze, że dobrze siedzę. I tak bym sobie siedziała... Nie ogłosili tego na ekranie bramki, nie zapowiedzieli po angielsku!!! Dowiedziałam się o zmianie tylko dlatego, że koło mnie siedział miły Grek, który tak jak ja, leciał do Warszawy. I on to usłyszał. Spytałam jak się zorientował. A, bo powiedzieli po turecku. A rozumie turecki. No, cyrk. Ciekawe ile jeszcze osób się nie zorientuje. Dla ułatwienia dodam że nowa bramka była kawałek drogi. Ale lot solidnie opóźniony, może się zorientują.

I faktycznie, pod koniec czasu do wylotu zaczęli się schodzić ludzie. Podpytałam jak się zorientowali. Były dwa rodzaje: ci co przyszli późno, tuż przed wylotem, to mieli już wyświetlany nowy numer bramki i nawet się nie zorientowali, że był jakiś problem. Druga grupa, czyli ci ze starej bramki, to jak pytałam, głównie usłyszeli jak ktoś po polsku mówił między sobą że zmieniona bramka. Nadal nie było komunikatu na bramce na ekranie, i nadal nie było zapowiedzi po angielsku. Zgroza.

Do Warszawy przyleciałam dobrze, jedyna przykra niespodzianka czekała mnie przy odbiorze bagażu. Był uszkodzony. Zareklamowałam. Swoją drogą nieźle musieli to rozwalić, ja mam kwalifikowany plecak, ze specjalnego, bardzo mocnego materiału. Żeby takie coś urwać.... Urwali mi sprzączkę od pasa biodrowego z kawałkiem pasa. Pas z kordury. Jak oni to zrobili. No i uszkodzili laptopa w środku, który był zawinięty w szmaty, ale jak widać to nie wystarczyło. Reklamację załatwili po tygodniu. Ładnie. Kurier najpierw przyjechał odebrać plecak, a potem, po naprawie odwiózł. No, i dzięki temu mam nową klamrę, a stara już była wyrobiona i zbierałam się ją wymienić. Gorzej z komputerem. Niby został zreperowany, ale parę razy mi się powiesił, pewnie oddam go jeszcze raz do sprawdzenia, czy reperacji, ale wtedy znów mi go zabiorą na 2 tygodnie, a na razie mam tyle roboty, że póki nie wiesza się w trakcie pracy, to chcę wreszcie trochę popracować. Nie widziałam komputera dwa tygodnie, bo się reperował, a to moje główne narzędzie pracy, i byłam jak bez ręki. Zmartwiło mnie, że się czasem wiesza, że nie jest wszystko dobrze, zobaczymy jak to będzie.


czwartek, 21 listopada 2013

DZień siódmy - nadal wracamy



Wstaliśmy jak zwykle bardzo wcześnie. Znowu dzień jazdy po wybojach. Miało być safari, ale padał taki deszcz, że nic z tego nie wyszło. Może jutro przed powrotem do Nairobi coś się uda.

Dotknęłam dziś owocu opuncji. To był błąd. Owoc ma drobne kolce, których się nie da wyjąć, bo wczepiają się w drugą rękę, i całe ręce są umazane w kruchych czepliwych  kolcach.


Nocujemy na kempingu nad jeziorem Baringo. Jest zimno, i jezioro wylało, dlatego nie ciągnie mnie do wody. Nie rozumiem jak w te wcześniejsze gorące dni Hiszpanie nie chcieli do wody, ale oni nie rozumieli mnie, bo krokodyle. Mój Boże, krokodyle. Miejscowych się spytaliśmy gdzie można pływać i zostałam na płytkim, żeby jednak mnie nie zeżarło.

Dziś miałam przez chwilę net, zajrzałam na pocztę, mam sporo wiadomości, w tym mam reakcje na moją relację w telewizji. Podobało się. A ja nie wiem nawet jaki jest adres, gdzie można obejrzeć, ale się dowiem.
(Już wiadomo gdzie oglądać, tutaj opis.)

Dziś było chłodno i zielona okolica. Jakieś niskie drzewa, krzaki, takie z liściami i takie z kolcami i trochę takich z kwiatami. I termitiery. Zrobiłam zdjęcie takiego gniazda termitów w środku, nie wiem co to jest, takie białe jakby kulki, może grzyby, bo można się dopatrzeć jakiejś nóżki.




środa, 20 listopada 2013

Dzień szósty - w drodze.



W nocy jakoś słabo spałam i obudziłam się akurat jak miałam Oriona nad głową. Tutaj Orion jest na górze nieba, a nie nad horyzontem jak u nas. Niedługo potem znów się obudziłam bo zaczęło padać, w szczególności mi na głowę, miałam otwarty namiot, a typu iglo, to lało się do środka. Dzięki tym deszczom nie było tak gorąco w czasie jazdy, i nie kurzyło się tak okropnie jak zwykle.

Dziś po afrykańsku – nie było prądu w hotelu, bo coś siadło z generatorem. Naprawili na szczęście. Chociaż jeszcze pomigało, a ja mam teraz super słabą baterię w laptopie, i w ogóle nie trzyma, to po ostatniej przygodzie i naprawach, gdzie poszło gniazdo od zasilania. Podobno baterie bardzo nie lubią włączania i wyłączania, pewnie dlatego się zużyła, bo niedawno miałam kupioną nową. W efekcie kawałek tekstu mi skasowało i pisałam go jeszcze raz.

Padało od rana. Było nawet chłodno. Chociaż był taki moment, że się ochłodziło do przyjemnych 20 stopni, około, i mi było wreszcie dobrze w letnim ubranku, a kierowca założył polar…

Tańcząca z krokodylami – deszcz nie przeszkodził mi się wykąpać. W sumie nadal było ciepło, no i akurat trafiłam na przerwę w padaniu. Podobno tu jest największa populacja krokodyli w tym jeziorze w Kenii. Grupa Polaków dzień wcześniej się kąpała. Ja uważam Hiszpanów za głupich, że nie wchodzą do wody, a oni mnie – że wchodzę.

wtorek, 19 listopada 2013

Dzień piąty



Dziś na bramce wyjazdowej z parku narodowego spotkaliśmy nowe plemię, które przyszło pohandlować. Śliczni byli, to znaczy ślicznie mieli zrobione włoski. Faceci w takie jakby czapeczki utrwalone gliną i pomalowane na kolorowo, a kobitki warkoczyki pomalowane czerwoną gliną wymieszaną z tłuszczem i zakończone kuleczkami z tej gliny. Bardzo ładne. Plemię nazywa się podobno Turkana, tak jak jezioro Turkana. Częściej spotykaliśmy Saburo, oni mają normalne włosy i bardzo kolorowe ubrania.





Spotkałam dziś kolejną grupę Polaków. Trochę pogadałam i już nie czuję się taka wyobcowana. Następna grupa z Afrykalines, prowadzona przez Grzegorza. Facet mieszka od 14 lat w Kanii i robi safari. Spotkałam też pojedynczego Polaka, który pojechał z jakąś grupą, ale nie wiem jaką, bo mi się zapomniało.

Po południu pojechaliśmy do wioski, tym razem plemię Elmoro, najmniejsze plemię afrykańskie, około 100 osób. Wreszcie się wykąpałam. Nie wiem tylko po jaką cholerę mi asysta, ale Hiszpanie pilnują bezpieczeństwa niesamowicie. Może tak trzeba. Asysta nie pozwoliła mi daleko wypłynąć, gorzej, miałam pływać tam gdzie jest woda do pasa, podrapałam sobie kolano. Podobno tutejsi (a tutejsi mnie pilnowali) zwykle nie umieją pływać. I to stąd. Cóż lepsza taka kapiel niż żadna. Trochę popływałam. Woda chłodna, ale w tym upale to nawet przyjemnie. Nie sądziłam, że coś takiego kiedykolwiek napiszę, lubię zazwyczaj ciepłą wodę.


Dzień zaduszny
Dziś widziałam groby. Wyjechałam na Dzień Zaduszny, a to się akurat trafiło w temacie. Tradycyjny kenijski grób na pustyni to kopiec z ziemi i kamieni. Bez krzyża, bez jakiś specjalnych oznaczeń. Jakby mi nie powiedzieli, to mogłabym na niego wejść i usiąść.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Dzień zaćmienia



Miało być kompanie w jeziorze, ale nie wyszło, bo nie pojechaliśmy tak daleko, a blisko były krokodyle i trochę żeśmy się nie dogadali. Jakbyśmy się dogadali, to może bym się wykąpała, a może nie, bo krokodyle. Trochę słabo ich rozumiem. Mój angielski nie jest perfekcyjny i ich też nie.
Oglądaliśmy skamieniałe drzewa przed zaćmieniem, bo tu jest jeszcze jedna grupa Hiszpanów, która jeździ zwiedzać, a zaćmienie ma przy okazji, a nie jako cel główny. I oni mnie zabrali. Trzeba było oczywiście za to beknąć parę złotych, a nawet parędziesiąt. Prawdę mówiąc nie zrobiły na mnie wrażenia, bo było ich niewiele kawałków.



Potem wróciliśmy i piekliśmy się na słońcu w oczekiwaniu na zaćmienie. Były obłoczki na niebie, więc wyglądało, że będzie loteria z zaćmieniem. Dobrze nas wyprażyło mimo obłoczków. Wzięłam dwa turystyczne prysznice przed zaćmieniem. Tu jest kurz na tej pustyni, i poci się człowiek. Ale doczekaliśmy się pierwszego kontaktu, czyli księżyc zaczął się wgryzać w słońce. Nadgryzł minimalnie, kiedy wydarzyła się tragedia.

Powiało. Ale tak, że wszyscy rzuciliśmy się trzymać namiot jadalny, żeby nie poleciał. Wiało dobre kilkanaście minut, i naszły chmury. Zasłoniły całe niebo. Zaczęło padać. No, klapa totalna.

Ale walka nie jest przegrana póki jeszcze trwa. Może pokaże się dziura w chmurach. Daleko na horyzoncie pokazała się śliczna tęcza. Niestety z drugiej strony niż słońce. Czekamy. Żadnych zdjęć częściówki, chmury gęste.

I nie zgadniecie co nas spotkało. Tuż przed całkowitym otworzyła się dziura w chmurach, potrwała te 12 senkund całkowitego, i maleńką chwilę częściówki, i…. się zamknęła. Jesteśmy farciarze. Trochę było ciemnawo,  bo przez chmury, takie cieniutkie chmury, albo mgłę, czy deszcz, więc korona była mała. I ciemno na zdjęciach. Ale było. Było widać.
Hura.
 


Przyznam jednak, że  wolę dłuższe zaćmienia i bezchmurne. Wtedy jest czas się rozejrzeć, jest też płonący horyzont, którego teraz nie było przez chmury.
Następne zaćmienie jest na Spitsbergenie i Wyspach Owczych. Tam będą chmury.
A następne będzie bardzo dobre: USA, pas zaćmienia idzie przez całe Stany. 2017. Cywilizowany kraj, można podróżować bez facetów z karabinami. I można wybrać stan, gdzie jest dobra pogoda. Miodzio. Tylko Stany duże, trzeba się zdecydować, gdzie polecieć.

Trochę się tu czuję wyobcowana. Gadają ze sobą po hiszpańsku, rzadko ktoś się odezwie po angielsku. Samotnie mi.

niedziela, 17 listopada 2013

Dzień trzeci - kryzys


Dzień trzeci
Chyba mam kryzys. Mam dość jechania w kurzu i podskokach, wytrzęsło mnie, przez 3 dni jedna żyrafa, jedne małpy i tyle. Trochę wielbłądów, żadnego słonia, słońce, gorąco, kurz, i jedzenie trochę za rzadko jak dla mnie, i pobudki trochę za wcześnie i dużo czekania.
Chciałabym napisać coś z ekstra przygód, ale nic takiego tu nie widzę. Tankowanie po drodze paliwa z beczki? No, bywa. Kupno dwóch kóz na obiad? No, bywa. Jezioro jest w sporej odległości od obozu, ponad kilometr, pewnie ze dwa. Widać je, ale kąpać się nie można bo krokodyle. Ja chociaż poszłam się umyć. I naraziłam na reprymendę, że wracam po ciemku, i że mogę stracić orientację. W sumie słusznie. Tu naprawdę łatwo zabłądzić. Skręcisz za zły pagórek…

Wieczory są długie. Najpierw po afrykańsku rozkłada się obóz, czyli trwa to parę godzin, bo nikomu się nie spieszy. Mamy do tego afrykańską ekipę, która nie chce, żeby im pomagać, bo mają za to płacone. W ogóle dość często się tu czeka. Trochę mnie to wkurza. Szkoda czasu. Gotowanie też im zajmuje długo. Jest już po 21 a obiadu nie ma. Jestem głodna. Wczesne śniadanie, w połowie dnia jakiś lunch, i bardzo późno główne jedzenie. Przywykłam jeść rano, lunch koło 1, i obiad około 17, 18. Często bez kolacji. To późne żarcie mnie rozwala. Nie wysypiam się. W samochodzie się nie daje pospać, bo trzęsie.

Hiszpanie generalnie gadają ze sobą, a ze mną mało i trochę mi samotnie.

A do tego są chmury i nie wiadomo co z zaćmieniem.
To może ja skończę narzekanie na dziś.







sobota, 16 listopada 2013

Dzień drugi drogi na zaćmienie.


Drugi dzień



Boże, ale mnie wytrzęsło. Takich wybojów to ja nie doznałam nigdzie, ani na drogach w Beskidzie Niskim, ani na polnych dróżkach Mazowsza, ani nawet jadąc cały dzień dżipem w Australii. Nie trzęsło tak okropnie. Tylko kurz był podobny. Wciska się wszędzie. W dodatku trzęsą się wszystkie okna, i jest okropny hałas. Boli mnie tyłek, a jeszcze jutro jedziemy tym cholernym dzipem.



To żółte na zdjęciach to coś z rodziny psiankowatych, niejadalne, podobno bardzo gorzkie. Kwitnie na fioletowo, podobnie do naszej jednej rośliny, co nie pamiętam nazwy.

Tubylcy wreszcie zaczęli wyglądać etnicznie. W kolorowych ludowych strojach. A nie europejskich ubraniach.








Złapaliśmy dzisiaj gumę. Potem złapał ją jeszcze drugi dżip. Jestem pod wrażeniem jak szybko chłopaki zmieniali koło. Parę minut i gotowe. I jeszcze jakąś maszynkę mieli do dopompowania.



Pilnują nas faceci z karabinami. Poważnie. Podobno teren gdzie jedziemy nie jest całkiem bezpieczny.


Półpustynia jest żółta i rosną na niej rachityczne drzewka. Pustynia jest kamienista, i rośnie na niej trochę nędznej żółtej trawy i małych suchych krzaczków. Kamienie są wulkaniczne, taka lawa, zaokrąglone, wyglądają trochę jak piłki, i ciemnobrązowe, prawie czarne.



Wreszcie zrobiło się gorąco. Mam zdecydowanie za ciepły śpiwór, śpię pod samolotowym kocykiem. Jest sucho i gorąco, więc do zniesienia. Wilgotne gorąco jest o wiele gorsze.

 Dojechaliśmy dziś nad jezioro Turkana. Jestem zmęczona i śpiąca.


  Spotkałam kolejnych Polaków. Z Warszawy. Z Afrykalines. Chyba tak to się pisze. Jednak ludzie tu jeżdżą.

piątek, 15 listopada 2013

A JEDNAK SIĘ KRĘCI - kierunek wiru w zlewie na równiku, północy i południu. Arcyciekawe.



Minęliśmy równik. Woda na równiku się nie kręci w żadną stronę.


Na równiku, dzięki uprzejmości jednego Kenijczyka, sprawdziliśmy jak się kręci wir, taki w zlewie. Dla osób niewtajemniczonych: wir w zlewie kręci się zawsze w tą samą stronę, i ma o związek z siłą Coriolisa. Na drugiej półkuli kręci się zawsze w drugą. Mówimy o symetrycznym zlewie, bo w jakimś bardzo krzywym i wymyślnym może to ulec zaburzeniu. Kto nie wierzy niech sprawdzi w swoim zlewie.

 Otóż na równiku wir … się nie kręci. Wcale nie jest tak, jak przypuszczałam, że losowo  w lewo albo w prawo. Nie kręci się. Wcale się nie kręci. Ścieka bez wiru. Po prostu
Co ciekawe i mnie osobiście bardzo zdziwiło to to, że kręcenie pojawia się już 10 metrów od równika. Poważnie, przejście z miską 10 metrów od tabliczki  na północ dawało kręcenie w jedną, a 10 metrów na południe – w drugą. Niesamowite. 10 metrów. Wystarczyło odejść z lejkiem od tabliczki na północ albo na południe i już działało!!!

Filmiki jak się kręci.
Proszę patrzeć na źdźbło trawy, w ten sposób widać ruch wody i kierunek wiru.

Na północy:

Na południu:

Na równiku.

czwartek, 14 listopada 2013

Prąd afrykański



Panowie informatycy odzyskali mi dane z dysku zniszczonego laptopa (hura! hura!) i mogę wkleić zdjęcia. Oraz wkleić kolejne dni relacji z wyprawy. Zacznijmy od uzupełnienia zdjęć
--------

Prąd.
Ja naiwna myślałam że jest europejski, nawet nie przyszło mi do głowy sprawdzić. Oczywiście jest inna wtyczka. Na dwa poziome bolce, i pionowe uziemienie. Na szczęście 220V. Pożyczyli mi kierowcy przejściówkę i mogę napisać.





Humor sytuacyjny

-Kiedy będzie obiad? – zapytałam szefa. Szef westchnął, wzruszył ramionami i powiedział:
- Jak tylko widzisz jakieś jedzenie, to je zjedz.  - Tak zrobiłam.

- Przyślij mi kartkę z Kenii - poprosił kolega i szybciutko wpisał w sms swój adres. Ciekawe skąd ja tu na pustkowiu wezmę kartkę, znaczek, skrzynkę i listonosza? Prędzej mogę posłać zdjęcie żyrafy przez net.


Jedzenie z uczuleniem.
Przed wyjazdem zrobiłam sobie test na alergie późne pokarmowe, i ku memu zdumieniu wyszło mi że trochę ich mam. W efekcie nie mogę jeść niektórych rzeczy. Jak na razie daje się wybierać to co mogę, jakoś jest szwedzki stół i daje radę. Gorzej będzie na kempingu, gdzie pewnie będzie jedno jedzenie do wyboru, a rano pewnie będzie chleb z czymś. Jakby było musli to zwykle są płatki kukurydziane i bym dała radę, a tak to pewnie mi przyjdzie jeść te uczulające rzeczy. Zobaczymy. Dobrze, że od tych późnych alergii to się nie umiera tak od razu jak od natychmiastowych. Najwyżej zjem, trudno.

Zimno
Mają tu  kominki w pokojach. Nie to żeby się teraz paliło, ale w jadalni to nawet tak. I dobrze, bo tu naprawdę jest zimnawo wieczorami. Pewnie spada poniżej 15, nie wiem czy jest 10, czy nie, ale długie spodnie, dwie warstwy na siebie albo lepiej. Nawet kurtki w robocie. Jutro ma być cieplej, bo zjeżdżamy w dolinę. Zapowiadają 40 stopni. Uwierzę jak zobaczę. Tam ma być pustynia, a na pustyni nocami podobno też zimno. Niedługo już sama zobaczę.
Coś te ciepłe kraje nie takie ciepłe. Australia też miała być gorąca i solidnie pomarzłam sobie wiosną. Tu nie jest aż tak zimno, nie mam problemu z pisaniem na kompie i nie zakładam kompletu polarów. Wystarczy ciepły dres i gruby koc.

Powinno mi się chcieć spać, a jakoś się rozespałam i wcale mi się nie chce. A w ciągu dnia to przysypiałam w samochodzie, tylko się nie bardzo dało bo takie wyboje się tutaj na „drogach”, że się trzeba trzymać, żeby z siedzenia nie polecieć. I tyle spania. Może zgaszę światło i mimo wszystko spróbuję. Jutro pobudka wcześnie.

piątek, 8 listopada 2013

rozbity laptop i relacja z zaćmienie w TV

Linie lotnicze uszkodziły mi laptopa, usiłuję załatwić reklamację.

Mam kopię zdjęć. Tak że zdjęcia na pewno będą. Nie mam kopii zapisków. Zobaczymy co się da odzyskać z dysku. Trochę zapisków mam długopisem. Tak, że relacja się pojawi, mimo chwilowych problemów technicznych. Coś nie mam szczęścia do tego laptopa.

 Póki co można obejerzeć przekaz na żywo z zaćmienia. Strona jest tutaj: http://gloria-project.eu/pl/. Druga relacja od góry, chyba że dodadzą nowe. Pod tytułem

Całkowite zaćmienie Słońca 2013 – Kenia


I to się nie zmieni, znaczy tytuł będzie ten sam.

Najpierw są napisy - można przewinąć, potem gada parę minut Anglik, potem Hiszpan, a potem ja. Hiszpana można przewinąć, chyba że ktoś zna hiszpański i chce posłuchać. Potem jeszcze raz w tej samej kolejności: napisy, Anglik, Hiszpan i ja, to już jest tuż przed zaćmieniem, potem jest zaćmienie, tuż po mnie, gadałam na minutę przed, i w czasie zaćmienia gada Anglik. Na koniec Hiszpan się żegna i przedstawia cały zespół, w tym mnie, gadam ze dwa zdania. I koniec, jeszcze pokażą ludzi poklepujących się po plecach. Miłego oglądania.

niedziela, 3 listopada 2013

Dzień pierwszy

Afryka

2 plus 6 godzin lotu. Istambuł jako lotnisko jest do przeżycia, nawet dość podpisany i wyświetlają mu się bramki.




Na zdjęciu jezioro Turkana, nasz cel na zaćmienie.





Codzienność
Drogi w Afryce są z dziurami. Dziś cały dzień spędziliśmy w samochodach i trzęsło tak, że nie dało się pospać. Jeszcze póki był asfalt to sobie chrapnęłam. Jak asfalt się skończył to skończyło się dobre. Podskakiwało na wybojach, że trzeba się było trzymać. Darmowy sfari-masaż. I tak przez najbliższe dwa dni, a potem dzień na zaćmienie i to samo w drugą stronę. Już się cieszę.



Ulice i otoczenie
Ludzie ubrani normalnie i i dość chłodno tutaj, bo około 20 stopni. To przez wysokość. Tubylcy chodzą w kurtkach. My w krótkich gaciach lub długich, bo w krótkich trochę zimno, i podkoszulkach czasem z narzuconą jakąś bluzą na wierzch bo zawiewa. W mieście bloki – jak bloki. Na peryferiach i w małych miasteczkach dominują baraki.

Kwitną jackarandy, te fioletowe drzewa, co były i w Australii, tylko tam były napływowe. Tu nie wiem czy są miejscowe, czy one czasem nie z Ameryki Południowej. Ktoś wie?

Tubylcy są trochę nachalni, ale nie tak jak Turcy. Za wszystko trzeba płacić, a zdzierają z turystów ile mogą na każdym kroku.


Widziałam żyrafę, wielbłądy i jakieś takie podobne go kozy, a podobno też dzikie. Mam fotki.